środa, 16 listopada 2016

"Cotton Club"



- Anything you need, Dutch?
- Yeah, why don’t you bring me the moon, Frenchy?

Pomysł na napisanie recenzji "Cotton Club" zrodził się mojej głowie dawniej niż nigdy (a wiele osób uważa przecież, że krakowski Prokocim leży dalej niż Selidor, więc w sumie mógłbym użyć pełnej wersji powiedzonka z cyklu Ziemiomorze), a tak dokładniej to mniej więcej, gdy skończyłem oglądać trzeci oraz czwarty sezon "Boardwalk Empire". Chociaż wspomniane sezony nie były już tak fajne jak początkowe, to jednak roiło się w nich od postaci typu Arnold Rothstein, Charlie Lucky Luciano, Meyer Lansky, John Torrio, czy choćby Joe Massaria. Wówczas nieźle napaliłem się na kino gangsterskie i już miałem zasysać "Bugsy’ego", aby zobaczyć jak Siegel wcielił w życie pomysły Lansky'ego, gdy okazało się, że nie ma godnej wersji. Na szczęście wówczas przypomniałem sobie, iż w przedostatnim sezonie "Boardwalk Empire" kilka razy pojawiło się nazwisko Owney Madden. Gdyby ktoś nie wiedział czym zajmował się pan Madden to przypomnę jedynie, iż ten z pochodzenia Anglik zrobił zawrotną karierę w przestępczym świecie Nowego Jorku i przez pewien czas był właścicielem legendarnego Cotton Club w Harlemie. I tak się zabawnie złożyło, że w 1984 roku Francis Ford Coppola nakręcił film o tym miejscu.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu rozgrywa się na początku lat 30-tych XX wieku w nowojorskim Harlemie. Młody, utalentowany trębacz Dixie Dwyer (Richard Gere) przypadkowo ratuje życie bezwzględnemu gangsterowi. Niesławny Dutch Schultz (James Remar) potrafi odwdzięczyć się za przysługę, dlatego też kariera naszego bohatera rusza z kopyta. Występy w słynnym Cotton Club, należącym do Owneya Maddena (Bob Hoskins), stają się przepustką do filmowej kariery w Los Angeles. Jednak rosnąca sława Dixie'ego, a przede wszystkim romans z dziewczyną Dutcha Verą (Diane Lane), bardzo negatywnie wpływają na relacje z brutalnym gangsterem marzącym o zawładnięciu całym miastem. A w tle tej przestępczo-muzycznej historii oglądamy żmudne wysiłki Sandmana Williamsa (Gregory Hines) starającego się podbić serce niedostępnej Lili (Lonette McKee).
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Chociaż "Cotton Club" zanotował pokaźne straty finansowe (w czasie produkcji znacznie przekroczono budżet), miały miejsce konflikty między reżyserem i producentem, a na IMDb nie ma może najwybitniejszych ocen, to naprawdę i szczerze uwielbiam ten film Francisa Forda Coppoli. Dlaczego? Otóż ta produkcja pozwala widzowi na kompletne przeniesienie się w lata 30-te ubiegłego stulecia by rozkoszować się jazzem czy występami tanecznymi w słynnym Cotton Club. I choćby z tych właśnie powodów jestem gotów bronić filmu przed wszelką krytyką! Dodatkowo, jako swoisty bonus, Coppola umożliwił nam zatopienie się w przestępczym półświatku Nowego Jorku. Oczywiście pierwsze skrzypce gra wspomniany wyżej Dutch Schultz, ale nie mniej ważny jest Owney Madden, który dzięki licznym koneksjom z wysoko postawionymi członkami gangsterskiego syndykatu, sprawnie rozdaje karty pod stołem. Bardzo fajnie wypadł również decydujący o życiu i śmierci Charles Lucky Luciano – na ekranie jest go bardzo mało, ale gdy się już pojawia nie sposób nie zwrócić na niego uwagi. Ze sław innego kalibru, które zaszczycają Cotton Club swoją obecnością możemy zobaczyć Charlie'ego Chaplina, Duke'a Ellingtona czy Caba Callowaya.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Nie da się ukryć, że muzyka oraz taniec są równorzędnymi bohaterami "Cotton Club". Pod względem ścieżki dźwiękowej uważam film Coppoli za jeden z najlepszych w dziejach kinematografii. Bardzo rzadko zdarza się, aby soundtrack był tak bezbłędnie dopasowany do ekranowych wydarzeń. Również popisy taneczne robią niesamowite wrażenie i nie ma znaczenia czy oglądamy występy w klubie Maddena czy też popisy Sandmana i Claya przed lokalna publicznością. Moje ulubione sceny to przede wszystkim Cab Calloway wykonujący Minnie The Moocher oraz doskonała wręcz scena zwieńczająca "Cotton Club". Dodatkowo wielkie oklaski należą się za scenografię lat 30-tych ubiegłego stulecia. Z ekranu wprost wylewają się hektolitry najlepszych alkoholi (mimo, że prohibicja!), ówczesne piękne samochody, znakomicie skrojone garnitury i smokingi, a bohaterowie nader często rozwiązują problemy przy użyciu legendarnych tommy gunów. Aż trudno uwierzyć, że pod względem rozmachu i bling blingu dopiero nakręcony przeszło trzy dekady później "Wielki Gatsby" może stawać w szranki z dziełem Coppoli.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Pod względem aktorskim warto z pewnością wyróżnić Richarda Gere’a, który oprócz wcielania się w głównego bohatera musiał dodatkowo zagrać manieryczne role gangsterów w kręconych na Zachodnim Wybrzeżu filmach. Warto również docenić fakt, że aktor samodzielnie wykonywał swoje solówki na trąbce. Z kolei w głównej roli żeńskiej świetnie spisała się Diane Lane, która dodatkowo wygląda naprawdę zjawiskowo na ekranie. Z pewnością siłą "Cotton Club" są wybitne role drugoplanowe. W tej materii wyróżnili się wielce Gregory Hines (Sandman Williams), Bob Hoskins (Owney Madden), Lonette McKee (Lila) czy Fred Gwynne (Frenchy). James Remar, grający wybitnie czarny charakter, nie popadł w przesadę, dzięki czemu ekranowy Dutch Schultz jest naprawdę przyzwoity. Warto także wspomnieć o młodych gniewnych: Nicolas Cage wcielił się w młodszego brata Dixie’ego, Vincenta, natomiast Laurence Fishburne wspaniale zagrał Bumpy’ego Rhodesa (postać wzorowaną na autentycznym gangsterze Bumpy'm Johnsonie).
źródło: http://www.moviestillsdb.com
"Cotton Club" to obowiązkowa pozycja dla wszystkich wielbicieli jazzu, lat 30-tych oraz kina gangsterskiego. Połączyć w jednym filmie muzykę, taniec i przestępczość zorganizowaną to nie lada wyzwanie, ale Francis Ford Coppola spisał się pod tym względem wprost wybornie.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ocena: 8/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz