- Anything you need, Dutch?
- Yeah, why don’t you
bring me the moon, Frenchy?
Pomysł na napisanie recenzji "Cotton Club" zrodził się mojej głowie dawniej niż nigdy (a wiele osób
uważa przecież, że krakowski Prokocim leży dalej niż Selidor, więc w sumie mógłbym
użyć pełnej wersji powiedzonka z cyklu Ziemiomorze), a tak dokładniej to
mniej więcej, gdy skończyłem oglądać trzeci oraz czwarty sezon "Boardwalk Empire". Chociaż wspomniane sezony nie były już tak fajne jak początkowe, to
jednak roiło się w nich od postaci typu Arnold Rothstein, Charlie Lucky
Luciano, Meyer Lansky, John Torrio, czy choćby Joe Massaria. Wówczas nieźle
napaliłem się na kino gangsterskie i już miałem zasysać "Bugsy’ego", aby
zobaczyć jak Siegel wcielił w życie pomysły Lansky'ego, gdy okazało się, że nie
ma godnej wersji. Na szczęście wówczas przypomniałem sobie, iż w przedostatnim
sezonie "Boardwalk Empire" kilka razy pojawiło się nazwisko Owney Madden. Gdyby ktoś
nie wiedział czym zajmował się pan Madden to przypomnę jedynie, iż ten z pochodzenia
Anglik zrobił zawrotną karierę w przestępczym świecie Nowego Jorku i przez
pewien czas był właścicielem legendarnego Cotton Club w Harlemie. I tak się
zabawnie złożyło, że w 1984 roku Francis Ford Coppola nakręcił film o tym
miejscu.
źródło: http://www.impawards.com |
Akcja filmu rozgrywa się na
początku lat 30-tych XX wieku w nowojorskim Harlemie. Młody, utalentowany
trębacz Dixie Dwyer (Richard Gere) przypadkowo ratuje życie bezwzględnemu
gangsterowi. Niesławny Dutch Schultz (James Remar) potrafi odwdzięczyć się za
przysługę, dlatego też kariera naszego bohatera rusza z kopyta. Występy w
słynnym Cotton Club, należącym do Owneya Maddena (Bob Hoskins), stają się
przepustką do filmowej kariery w Los Angeles. Jednak rosnąca sława Dixie'ego, a
przede wszystkim romans z dziewczyną Dutcha Verą (Diane Lane), bardzo
negatywnie wpływają na relacje z brutalnym gangsterem marzącym o zawładnięciu
całym miastem. A w tle tej przestępczo-muzycznej historii oglądamy żmudne
wysiłki Sandmana Williamsa (Gregory Hines) starającego się podbić serce niedostępnej
Lili (Lonette McKee).
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
Chociaż "Cotton Club" zanotował
pokaźne straty finansowe (w czasie produkcji znacznie przekroczono budżet), miały miejsce konflikty
między reżyserem i producentem, a na IMDb nie ma może najwybitniejszych ocen,
to naprawdę i szczerze uwielbiam ten film Francisa Forda Coppoli. Dlaczego?
Otóż ta produkcja pozwala widzowi na kompletne przeniesienie się w lata 30-te
ubiegłego stulecia by rozkoszować się jazzem czy występami tanecznymi w słynnym
Cotton Club. I choćby z tych właśnie powodów jestem gotów bronić filmu przed
wszelką krytyką! Dodatkowo, jako swoisty bonus, Coppola umożliwił nam
zatopienie się w przestępczym półświatku Nowego Jorku. Oczywiście pierwsze
skrzypce gra wspomniany wyżej Dutch Schultz, ale nie mniej ważny jest Owney
Madden, który dzięki licznym koneksjom z wysoko postawionymi członkami
gangsterskiego syndykatu, sprawnie rozdaje karty pod stołem. Bardzo fajnie
wypadł również decydujący o życiu i śmierci Charles Lucky Luciano – na
ekranie jest go bardzo mało, ale gdy się już pojawia nie sposób nie zwrócić na
niego uwagi. Ze sław innego kalibru, które zaszczycają Cotton Club swoją
obecnością możemy zobaczyć Charlie'ego Chaplina, Duke'a Ellingtona czy Caba
Callowaya.
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
Nie da się ukryć, że muzyka oraz
taniec są równorzędnymi bohaterami "Cotton Club". Pod względem ścieżki
dźwiękowej uważam film Coppoli za jeden z najlepszych w dziejach
kinematografii. Bardzo rzadko zdarza się, aby soundtrack był tak bezbłędnie
dopasowany do ekranowych wydarzeń. Również popisy taneczne robią niesamowite
wrażenie i nie ma znaczenia czy oglądamy występy w klubie Maddena czy też
popisy Sandmana i Claya przed lokalna publicznością. Moje ulubione sceny to
przede wszystkim Cab Calloway wykonujący Minnie
The Moocher oraz doskonała wręcz scena zwieńczająca "Cotton Club". Dodatkowo
wielkie oklaski należą się za scenografię lat 30-tych ubiegłego stulecia. Z
ekranu wprost wylewają się hektolitry najlepszych alkoholi (mimo, że
prohibicja!), ówczesne piękne samochody, znakomicie skrojone garnitury i
smokingi, a bohaterowie nader często rozwiązują problemy przy użyciu
legendarnych tommy gunów. Aż trudno
uwierzyć, że pod względem rozmachu i bling
blingu dopiero nakręcony przeszło trzy dekady później "Wielki Gatsby" może
stawać w szranki z dziełem Coppoli.
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
Pod względem aktorskim warto z
pewnością wyróżnić Richarda Gere’a, który oprócz wcielania się w głównego
bohatera musiał dodatkowo zagrać manieryczne role gangsterów w kręconych na
Zachodnim Wybrzeżu filmach. Warto również docenić fakt, że aktor samodzielnie
wykonywał swoje solówki na trąbce. Z kolei w głównej roli żeńskiej świetnie
spisała się Diane Lane, która dodatkowo wygląda naprawdę zjawiskowo na ekranie.
Z pewnością siłą "Cotton Club" są wybitne role drugoplanowe. W tej materii wyróżnili się wielce Gregory
Hines (Sandman Williams), Bob Hoskins (Owney Madden), Lonette McKee (Lila) czy
Fred Gwynne (Frenchy). James Remar, grający wybitnie czarny charakter,
nie popadł w przesadę, dzięki czemu ekranowy Dutch Schultz jest naprawdę
przyzwoity. Warto także wspomnieć o młodych gniewnych: Nicolas Cage wcielił się
w młodszego brata Dixie’ego, Vincenta, natomiast Laurence Fishburne wspaniale
zagrał Bumpy’ego Rhodesa (postać wzorowaną na autentycznym gangsterze Bumpy'm
Johnsonie).
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
"Cotton Club" to obowiązkowa
pozycja dla wszystkich wielbicieli jazzu, lat 30-tych oraz kina gangsterskiego.
Połączyć w jednym filmie muzykę, taniec i przestępczość zorganizowaną to nie
lada wyzwanie, ale Francis Ford Coppola spisał się pod tym względem wprost
wybornie.
źródło: http://www.moviestillsdb.com |
Ocena: 8/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz