środa, 8 kwietnia 2015

"The Two Faces of January"



Grecja! Kolebka europejskiej cywilizacji. Fascynujące miejsce wyjątkowo płodne dla wszelkiej maści artystów – wspomnijmy choćby lorda Byrona czy Henry’ego Millera (Kolos z Maroussi). Nawet Towarzysz Otwór w zeszłym roku wybrał się w podróż na Kretę szlakiem swoich germańskich przodków wytyczonym w 1941 roku. I ja tam byłem! Dwutygodniowe wakacje na Riwierze Olimpijskiej mogę zaliczyć do najlepszych wspomnień wakacyjnych, mimo, że minęła już więcej niż dekada. Nie da się ukryć, że Grecja jest naprawdę pięknym miejscem, a wielu rzeczy, które tam ujrzałem nie jestem w stanie godnie oddać słowami. Pewnie właśnie dlatego tak mocno zainteresowałem się "The Two Faces of January" (w Polszy jako "Rozgrywka" – what the fuck?!), którego akcję osadzono właśnie w Helladzie na początku lat 60-tych ubiegłego stulecia (dokładniej rzecz ujmując w 1962 roku). Reżyserski debiut Hosseina Amini (scenarzysta "Drive") zapowiadał się również ciekawie ze względu na obsadę – m.in. Viggo Mortensen oraz Kirsten Dunst.
źródło: http://www.impawards.com
Szczęśliwe i dosyć zamożne amerykańskie małżeństwo MacFarlandów spędza idylliczne wakacje pośród greckich ruin. Na pierwszy rzut oka Chester (Viggo Mortensen) oraz Colette (Kirsten Dunst) wydają się być niemal idealną parą, której niczego nie brakuje. Jak się szybko okazuje wakacje tak naprawdę są po prostu ucieczką z USA przed inwestorami, którzy zostali oszukani przez Chestera. W trakcie zwiedzania Aten para poznaje młodego Amerykanina Rydala (Oscar Isaac), który dzięki rozbudowanym umiejętnościom lingwistycznym trudni się pseudo-przewodnictwem oraz kręceniem wałków na naiwności zagranicznych turystów. Wskutek niefortunnego zbiegu okoliczności Chester oraz Colette bardzo szybko przekonują się, że Rydal, doskonale orientujący się w miejscowych realiach, będzie stanowił dla nich ostatnią deskę ratunku.
źródło: http://www.fandango.com
Po obejrzeniu mniej więcej 60% "The Two Faces of January" wydawało się niemal idealnie spełniać pokładane w nim oczekiwania. Nie liczyłem oczywiście na kinematograficzne arcydzieło, które urwie dupę albo jakieś inne członki, ale na solidną produkcję, osadzoną w unikalnym greckim klimacie. Niestety początkowo interesująca i niezła fabuła przeistoczyła się pod koniec w straszliwą marność (zwróćcie uwagę, że film trwa trochę ponad półtorej godziny – wyraźnie zabrakło pomysłu). Zakończenie jest po prostu fatalne – naprawdę nijak się ma do reszty filmu i motywacji poszczególnych postaci. Generalnie ułomność fabularna to w zasadzie jedyna, ale za to ogromnie bolesna wada filmu. Co w takim razie możemy zaliczyć do plusów? Z pewnością niezłe zdjęcia, podkreślające piękno Grecji – oglądamy m.in. Ateny, Heraklion oraz Chanię. "The Two Faces of January" doskonale oddaje również realia życia w Helladzie – totalny brak pośpiechu, stoickie podejście do problemów oraz życie, które zaczyna się toczyć dopiero po zapadnięciu zmroku. Doświadczyłem tego osobiście: wyobraźcie sobie, że w małym miasteczku o godzinie 14 kupienie czegokolwiek zakrawa niemal na cud, gdyż sklepy są pozamykane, a na ulicy widoczni się jedynie zagraniczni turyści. Sytuacja zmienia się oczywiście diametralnie wraz z nadejściem nocy – spadek temperatury ożywia miejscowych, a melanże kończą się nad ranem (czyli tak jak na Kazimierzu). Chociaż początkowo wydaje się to niezwykle uciążliwe i frustrujące to jednak, gdy przywykniemy do miejscowych zwyczajów można w tym dostrzec pewien niepowtarzalny nigdzie indziej urok.
źródło: http://www.fandango.com
Patrząc na sposób w jaki odziany są bohaterowie filmu zaprawdę zatęskniłem za czasami, gdy wszyscy mężczyźni nosili kapelusze (mam problem z tym problem, gdyż żywię głębokie przekonanie, iż współcześnie nie ma fajnych nakryć głowy, a na bejsbolówkę z napisem YOLO jestem już chyba za stary). Zatem również kostiumy z początku lat 60-tych zaliczam na plus. Ścieżka dźwiękowa nie wyróżnia się specjalnie, ale również nie przeszkadza zbytnio. Po prostu znajduje się gdzieś w tle, dopełniając akcję filmu. Pod tym względem po "Birdmanie" oraz "Whiplash" moje apetyty wzrosły monstrualnie. "The Two Faces of January" opiera się na trójkącie Chester – Colette – Rydal. Pozostałe postacie to w zasadzie statyści pojawiający się na chwilę na ekranie. Viggo Mortensen po raz kolejny udowodnił, że jest bardzo dobrym aktorem, wcielając się tym razem troskliwego męża o drugim, bezwzględnym obliczu. Kirsten Dunst wypadła naprawdę ciekawie i jeżeli kiedykolwiek uda mi się powrócić do Grecji to chciałbym mieć taką Colette u swojego boku. Na propsy zasłużył także Oscar Isaac, kreując bardzo ciekawą i niejednoznaczną rolę. Między cała trójką widać wyraźną chemię i naprawdę szkoda, że ułomny scenariusz nie pozwala bardziej docenić ich trudu.
źródło: http://www.fandango.com
"The Two Faces of January" to solidne, rzemieślnicze kino ze spierdolonym scenariuszem. Chociaż film jest wyraźnie pozbawiony fabularnego błysku to jednak ogląda się go całkiem nieźle (w szczególności jeśli przejawiacie sentymentalne podejście do Grecji). Hossein Amini zebrał fajną obsadę i bardzo dobrze oddał unikalny grecki klimat. Na tyle dobrze, że wróciły moje wspomnienia z pobytu w Helladzie i gdzieś w odmętach umysłu pojawiła się potrzeba powrotu do tego pięknego miejsca. Naprawdę chętnie posiedziałbym pod figowcem patrząc na morze z piękną Colette u boku. I za to właśnie ocena trochę wyższa niż być powinna!
źródło: http://www.fandango.com
Ocena: 6/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz