sobota, 24 stycznia 2015

"Miami Vice" (2006)



Niezaprzeczalnie "Miami Vice" zalicza się do grona pierwszych seriali, które miałem przyjemność oglądać w moim życiu. Obok płonących szybów w Kuwejcie oraz Żółwi Ninja znakomite intro produkcji Michaela Manna jest moim najwcześniejszym wspomnieniem związanym z telewizją. Co więcej, jako jeden z niewielu, przetrwał próbę czasu i w dalszym ciągu mogę śledzić losy Sonny’ego Crocketta oraz Ricardo Tubbsa z nieukrywaną przyjemnością. Możliwe nawet, że pewnego dnia pokuszę o napisanie recenzji wszystkich pięciu sezonów tego znakomitego serialu (w zasadzie jedyne czego potrzebuję to sporo wolnego czasu na odświeżenie całości). "Policjanci z Miami" mieli ogromny wpływ nie tylko na świat telewizyjnych produkcji, ale także na moje życie. Z tejże oto produkcji dowiedziałem się bowiem jak wygląda Miami, Ferrari Testarossa oraz jak należy godnie wyglądać w białej marynarce. Kiedy usłyszałem, że po latach Michael Mann postanowił wskrzesić swoich bohaterów pomyślałem tylko jedno: proszę, nie spierdol tego! Pierwszy raz pełnometrażowe "Miami Vice" oglądałem kilka lat temu – nie odczuwałem ani zachwytów ani żenady. Ostatnio jednakże postanowiłem zrewidować ówczesne wrażenia, ponieważ w książce El Narco autorstwa Ioana Grillo spotkałem się z niezwykle interesującą opinią na temat produkcji Michaela Manna. Pozwólcie zatem, że przytoczę wypowiedź agenta DEA pracującego pod przykrywką w okresie premiery filmu: Było naprawdę źle, chciało się powiedzieć: Co za skurwysyństwo. Mieli nas na talerzu, mieliśmy przerąbane. Widać było nasz plan na wylot. A to dlatego, że inni agenci robili przy tym filmie. Dlatego jest taki prawdziwy. Niemal stuprocentowo (Ioan Grillo, El Narco, Wydawnictwo REMI, Warszawa 2012). Czyż potrzebna jest lepsza rekomendacja?
źródło: http://www.impawards.com
"Miami Vice" to opowieść o policjantach ze słonecznego (a czasem huraganowego) Miami, którzy na co dzień zwalczają przestępczość pracując pod przykrywką. Sonny Crocket (Colin Farrell) oraz Ricardo Tubbs (Jamie Foxx) to fachmani jakich mało, dlatego też gdy w trakcie nieudanej akcji tracą informatora oraz kolegów od razu postanawiają znaleźć winnych. Wcielając się w role przemytników narkotyków policjanci próbują dotrzeć do samego szczytu potężnego kolumbijskiego kartelu, którym zarządza wszechwładny Montoya (Luis Tosar). Niestety niełatwo zdobyć zaufanie Kolumbijczyków, a dodatkowo sytuację komplikuje zdrada szerząca się w szeregach amerykańskich agencji walczących z narkotykami.
źródło: Universal Pictures
Szczęśliwie Michael Mann nie poszedł w ślady Stevena Spielberga i Georga Lucasa, którzy dla hajsu postanowili bez wazeliny zgwałcić Indianę Jonesa. Crocket i Tubbs wyglądają naprawdę dobrze, a "Miami Vice" momentami utrzymane jest w znakomitym klimacie serialowego pierwowzoru. Oglądając film Manna wyraźnie widać, że w budżecie hajs się musiał zgadzać. Przecież "Policjanci z Miami" nie mogli zostać nakręceni na biedno! Stąd też sporo bling blingu – znakomite auta, słynne szybkie łodzie motorowe tnące fale, najgorętsze kluby, góry koksu oraz piękne kobiety. Oczywiście oprócz znakomicie ukazanego Miami (w szczególności zwróćcie uwagę na urzekające nocne ujęcia) wraz z bohaterami zwiedzamy wiele interesujących miejsc – m.in. Port-au-Prince, Hawanę czy epicką hacjendę położoną w kolumbijskiej dżungli. Pod względem fabuły jest naprawdę ciekawie i nie ma miejsca na nudę. Akcja trzyma widza w napięciu i szczęśliwie, w przeciwieństwie do wielu współczesnych produkcji, uniknięto żenady. Oczywiście hejterzy mogą przyczepić się do wątku romansowego, ale pamiętajcie jedno: pierwowzorem filmu był serial z lat 80-tych i gorący romans idealnie wpisuje się w ówczesny klimat. Na ogromny plus zasłużył także wygląd członków Bractwa Ariańskiego, których w filmie przewija się kilku – zaiste, znakomite stylówki!
źródło: Universal Pictures
Niestety nie wszystko wypada tak idealnie jakby się zdawało na pierwszy rzut oka. Oczywiście Michael Mann po prostu nie mógł nie wykorzystać jednego z najbardziej sztampowych (przynajmniej dla mnie) hollywoodzkich motywów. Widzieliście kiedykolwiek kompetentnego, uczciwego agenta DEA? W niemal każdym filmie funkcjonariusze Drug Enforcement Administration są albo debilami albo kręcą lewe interesy z kartelami narkotykowi lub próbują wzbogacić się na handlu anielskim pyłem. Gdzie szukać źródeł tak głęboko zakorzenionej nienawiści Hollywood do tejże agencji? Serial słynął ze znakomitej ścieżki dźwiękowej – aby wczuć się odpowiedni nastrój pisząc recenzję słucham OST z pierwszych trzech sezonów. Niestety pod tym względem film wyraźnie odstaje od pierwowzoru. Co prawda nie uświadczyłem większego przypału, ale muzyka naprawdę nie wyróżnia się w żaden szczególny sposób – Jan Hammer, Chaka Khan, Tina Turner, Glenn Frey (znakomita piosenka "You Belong To The City") czy Phil Collins pozostają jednak bezkonkurencyjni.
źródło: Universal Pictures
Aktorstwo w przypadku "Miami Vice" to bardzo ważna kwestia. Serial opierał się w dużej mierze na znakomitych rolach Dona Johnsona, Philipa Michaela Thomasa oraz Edwarda Jamesa Olmosa. A jak wygląda sytuacja w wersji pełnometrażowej? Ogólnie rzecz biorąc mogło (a raczej powinno!) być znacznie lepiej. Z pewnością na wielkie brawa zasłużył Colin Farrell, który mierząc się z legendą Dona Johnsona, wypadł co najmniej godnie. W jego postaci potrafiłem dostrzec szczerą inspirację serialowym pierwowzorem oraz znakomite wczucie się w klimat produkcji – duże propsy za świetną rolę. Również partnerującej Farrellowi Li Gong (Isabella) udało się stworzyć interesującą, niejednoznaczną bohaterkę bez taniego sentymentalizmu, która potrafi przyciągnąć uwagę widza. W zasadzie tylko tyle mogę napisać w kwestii wyróżnień pozytywnych. Niestety pomimo wysokiego stopnia pazerności na hajs Jamie Foxx (po zdobyciu Oscara za "Raya" kategorycznie zażądał podwyżki w efekcie czego obcięto gażę Farrella) niezbyt postarał się, aby jego Ricardo Tubbs wyróżnił się czymkolwiek. Bardzo płaska rola, o której można zapomnieć zaraz po zakończeniu filmu. Równie wielkie rozczarowanie to Barry Shabaka Henley wcielający się w legendarnego Castillo. Jego roli nie ma sensu nawet zestawiać z wybitną kreacją Olmosa – po prostu zbyt niski poziom. Wśród czarnych charakterów na pewno pochwalić należy Johna Ortiza (Jose Yero) oraz Luisa Tosara (Montoya) – obaj wykreowali ciekawe postacie. Niestety nie można tego napisać o Ciaránie Hindsie – mogę jedynie wspomnieć, że pojawia się w filmie.
źródło: Universal Pictures
Pełnometrażowe "Miami Vice" z pewnością nie przynosi hańby serialowemu pierwowzorowi. Momentami jawnie epatuje doskonałym klimatem, który wypełniał perypetie Crocketta i Tubbsa w połowie lat 80-tych. Niestety nie uniknięto kilku pomyłek (wkurwiający i chciwy Jamie Foxx raził mnie najbardziej), przez co nie mogłem w pełni cieszyć się z tego swoistego powrotu do przeszłości. Film Michaela Manna w dalszym ciągu pozostaje jednak solidną, sprawnie zrealizowaną produkcją, którą jestem gotów polecić nie tylko fanom genialnego serialu rodem z upalnego Miami.
źródło: Universal Pictures
Ocena: 7/10 (może trochę sentymentalnie).

niedziela, 18 stycznia 2015

"Guardians of the Galaxy"



Po dłuższym okresie obcowania z bardziej ambitnymi przedsięwzięciami (m.in. nadrabianie zaległości z twórczości Stanleya Kubricka) w końcu postanowiłem zmierzyć się z kolejną produkcją sygnowaną logiem Marvel. Tym razem na warsztat trafił obiekt niedawnej, powszechnej, brutalnej masturbacji z workiem foliowym na głowach wszelkiej maści krytyków i milijonów widzów, czyli "Guardians of the Galaxy". Nie będę ukrywał, że do tego rodzaju filmów podchodzę niezwykle sceptycznie. W zasadzie poza obiema częściami "Thora" i pierwszym "Iron Manem" cały ten festyn mógłby popaść w odmęty totalnego zapomnienia albo nawet nigdy nie powstać bez jakiejkolwiek szkody dla mojego jestestwa. Niemniej doskonale rozumiem szefów Marvela – przecież hajs się musi zgadzać! Gdybym był na ich miejscu tak samo ruchałbym światową widownię kręcąc kolejne sequele, prequele, rebooty, rebooty niedawno zrebootowane, czy crossovery (tutaj dostrzegam największy potencjał). Tym razem jednakże Marvel postąpił trochę inaczej i sięgnął głębiej do zasobnego w bohaterów worka by wyciągnąć z niego garść no-name’owych (przynajmniej dla mnie) postaci zwanych Strażnikami Galaktyki.
źródło: http://www.impawards.com
Jak zwykle fabuła jest fantastyczna! W dniu śmierci matki małoletni Peter Quill zostaje uprowadzony przez przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji. Ileś tam lat później dorosły Quill a.k.a. Star-Lord (Chris Pratt), wyraźnie obeznany z prawami kosmosu, prowadzi awanturnicze życie. Wykonując kolejne zlecenie wplątuje się w poważną aferę, która zagraża egzystencji całego wszechświata. Mocarny Ronan (Lee Pace), czując się zdradzony przez rodaków, postanawia zniszczyć planetę Xandar. Jednakże do tego celu potrzebuje pomocy wszechmocnego Thanosa, który uzależnił support od dostarczenia potężnego artefaktu.
źródło: http://marvel.com/guardians
Ponieważ podobne, ostatnie zbiorowe masturbacje miały miejsce przy "X-Men: First Class" oraz "The Avengers" naprawdę niewiele oczekiwałem od filmu Jamesa Gunna. Kategoria PG-13, wartka akcja, feeria CGI i nic ponadto – po prostu festyn. Niemniej dochodzące zewsząd głosy o rzekomej wybitności "Strażników Galaktyki" nie do końca udało mi się całkowicie zlekceważyć. W efekcie gdzieś w odmętach mojego umysłu zaczęła kiełkować nadzieja, że może tym razem będzie inaczej. Niestety prysła mniej więcej w piątej minucie seansu. Dosłownie chwilę po jednej z najsmutniejszych scen w dziejach kinematografii (piszę to bez cienia ironii!) zostałem uraczony sekwencją taneczną. Przejście od totalnej powagi do konwencji zabawowej przypomina mniej więcej jakąś produkcję rodem z Bollywood. Umierająca matka Quilla to kawał naprawdę mocarnego kina, ale co z tego skoro ciężki klimat został roztrwoniony w try miga. Reszta fabuły rozwija się w typowy dla marvelowskich opowieści sposób. W zasadzie pod wieloma względami trudno znaleźć jakiekolwiek różnice w stosunku do "The Avengers". Po raz kolejny mamy do czynienia z budowaniem drużyny z jednostek, które do siebie nie pasują, patetycznymi przemowami motywacyjnymi, a w końcu ze wspólnym działaniem ku chwale wyższych celów. Znowuż istnieniu kosmosu zagraża potężny artefakt (tym razem jeden z Infinity Stones), który może wpaść w niewłaściwe ręce. Swoją drogą zwróciliście uwagę, że w niemal każdej produkcji Marvela pojawia się tego rodzaju przedmiot? Ileż tak legendarnych itemów znajduje się jeszcze we wszechświecie?
źródło: http://marvel.com/guardians
Akcja jest bardzo wartka, niemal nie ma przestojów (nie licząc scen wzajemnych pretensji). Niestety "Strażników Galaktyki" cechuje wysoki poziom wtórności. Widzieliście już międzygwiezdny okręt wojenny rozbijający się na powierzchni planety? Ja tak – choćby w "Star Trek: Into Darkness". Widzieliście już idiotę villaina, który zamiast unicestwić planetę zaczyna wygłaszać patetyczną przemowę, która i tak nie ma sensu, ponieważ i tak planuje eksterminację wszystkich słuchaczy? W dalszym ciągu nikt nie stosuje się do złotej porady Tuco z "The Good, the Bad and the Ugly": When you have to shoot, shoot, don’t talk! Widzieliście już potężnego villaina, otoczonego przez bandę nieudaczników, którego armia przypomina do złudzenia boty z najniższego poziomu trudności w grze FPP? Jednakże "Strażnicy Galaktyki" mają również swój wkład do światowej kinematografii. Niestety odnosi się do żenady. Film ma całkiem niezłą ścieżkę dźwiękową, ale nie jest to powód, który uzasadnia tańczących bohaterów. Oka, przeboleję Quilla tańczącego na początku czy też końcową scenę, ale wstęp do pojedynku z Ronanen to już po prostu grube przegięcie. Dawno nie widziałem tak idiotycznej sceny! Oczywiście jak przystało na Marvela z filmu po prostu wylewa się CGI – bolą już od tego oczy! Jeśli chodzi o pozytywy to warto wspomnieć o paru w miarę zabawnych dialogach, OST oraz tzw. dick message.
źródło: http://marvel.com/guardians
Trzeba przyznać, że bohaterowie "Strażników Galaktyki" to prawdziwa banda nieudaczników. Quill, zwany Star-Lordem (najczęściej przez siebie samego), to momentami prawdziwy człowiek-debil i wielka chwała dla Chrisa Pratta, że nadał taki, a nie inny kształt swojej postaci. Co prawda można by jeszcze pójść bardziej w stronę Kelso z "Różowych lat 70-tych", ale i tak jest wystarczająco dobrze. Mógłbym nawet polubić debilizm Quilla, gdyby nie kazano mu tańczyć. Niestety Zoe Saldana nie zrobiła kompletnie nic, abym mógł zapamiętać Gamorę po zakończeniu projekcji. Ot, kolejna bezbarwna postać do kolekcji humanoidalnych przedstawicielek płci pięknej z odmętów kosmosu. Zdecydowanie wolę ją jako Uhurę ze Star Treka. Spoglądając na resztę strażniczej ekipy z pewnością warto wyróżnić Dave’a Bautista za rolę fizycznego Draxa. Groot (głos Vina Diesela) to po prostu szlachetny Hodor kosmosu ("Game of Thrones" reference). Natomiast szop Rocket (głos Bradleya Coopera) to … ja pierdolę co to ma być? Rozumiem, że w zamierzeniu futrzak miał wprowadzać elementy komiczne, sypiąc one-linerami jak z rękawa. Niestety something went wrong i szop mnie po prostu wkurwia. I w zasadzie kiedy myślałem, że Rocket osiągnął maksymalny poziom mojego wkurwienia ujrzałem Kaczora Howarda (właśnie, nie zapomnijcie o żenującej scenie po napisach końcowych)!!! Również Glenn Close (Nova Prime) wypada jak totalny absurd i nonsens. W miarę solidnie zaprezentowali się natomiast Lee Pace, Michael Rooker (Yondo to mój faworyt wśród postaci drugoplanowych), Benicio Del Toro (Liberaci wszechświata) oraz John C. Reilly.
źródło: http://marvel.com/guardians
Jeżeli po "Strażnikach Galaktyki" spodziewacie się tego samego, co po innych produkcjach sygnowanych logiem Marvela, to nie będziecie zawiedzeni (ba, może sobie jeszcze zwalicie pod dzieło Jamesa Gunna). Jeżeli jednak wyrośliście już z mentalnej gimbazy i od filmów oczekujecie czegoś więcej niż wartkiej akcji i festyniarskiego CGI to polecam odpuścić seans. Kiedyś, w trakcie spotkania z Krzysztofem Zanussim, odbywającego się w Audytorium Maximum, z ust słynnego polskiego reżysera padło zdanie, że szkoda marnować życia na oglądanie słabych filmów (de facto zaraz potem wypuścił "Serce na dłoni" z Dodą). Jakkolwiek nie zgadzam się z panem Zanussim w tej kwestii – jak bowiem prawdziwie docenić piękno nie znając brzydoty? – to rekomenduję odpuszczenie "Strażników Galaktyki" jako namiastki "The Avengers" w wersji retarded.
źródło: http://marvel.com/guardians
Ocena: 5/10.

sobota, 10 stycznia 2015

"The Hobbit: The Battle of The Five Armies"



I oto stało się wreszcie! Długo oczekiwany "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" od końca grudnia hula w polskich kinach nabijając i tak już zasobną kieszeń Petera Jacksona. Jednakże w przeciwieństwie do pierwszej oraz drugiej części uwieńczenie nowej trylogii nie spotkało się z powszechnym entuzjazmem światowej widowni oraz krytyki. Co więcej – pojawiły się nawet liczne hejty i szydery, co w przypadku opowieści rozgrywającej się w Śródziemiu, było dla mnie co najmniej zaskakujące. Jednakże im jestem starszy tym mniej polegam na opinii osób trzecich w kwestiach związanych z kinematografią, więc musiałem na własne oczy przekonać się, co tym razem przygotował Peter Jackson. Od razu podkreślam, że niniejsza recenzja będzie wypełniona po brzegi spoilerami, ponieważ nie istnieje inny sposób by w pełni oddać wrażenia towarzyszące projekcji. Jeśli więc jesteście uczuleni pod tym względem to porzućcie resztę tekstu albo weźcie się kurwa wreszcie za czytanie książek. Wtedy nie będzie dla Was zaskoczeniem, że Thorin Dębowa Tarcza umiera na końcu!
źródło: http://www.impawards.com
"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym skończył się "Hobbit: Pustkowie Smauga". Poirytowany zaistniałą sytuacją smok postanawia spalić doszczętnie Esgaroth (czyli Miasto na Jeziorze dla mało uświadomionych). Radosny rampage Smauga wydaje się nie mieć końca do momentu, kiedy to na drodze potwora staje Bard (Luke Evans) uzbrojony w ostatnią czarną strzałę i łuk zrobiony po części z własnego synowca. Jednakże po ubiciu bestii nieoczekiwanie pojawiają się problemy ekonomiczno-społeczne. Ponieważ niemal całe Esgaroth spłonęło od smoczego ognia, mieszkańcy potrzebują schronienia oraz finansowej rekompensaty za poniesione straty. Aczkolwiek Thorin (Richard Armitage), owładnięty żądzą odnalezienia Arcyklejnotu, wbrew danemu wcześniej słowu nie zamierza dzielić się z nikim bogactwami Ereboru. Wkrótce okazuje się, że w redystrybucji skarbów Samotnej Góry partycypować pragną również leśne elfy Thranduila (Lee Pace). Na domiar złego Sauron postanowił wykorzystać strategiczne położenie Ereboru do odzyskania w przyszłości kontroli nad starym siedliskiem zła w Angmarze.
"...I went down, down, down and the flames were higher..."
(źródło: http://www.thehobbit.com)
Gdy pojawiły się napisy końcowe ogarnęło mnie totalne znużenie egzystencją. Miałem ochotę udać się do Szarej Przystani, wsiąść na biały okręt i pożeglować na zachód do Valinoru. Wtenczas przypomniałem sobie, że zanim odejdę muszę przecież napisać recenzję by podzielić się z Wami wrażeniami z "Bitwy Pięciu Armii". Tym razem Peter Jackson po prostu przegiął totalnie. Abyście mogli ocenić skalę przegięcia wyobraźcie sobie, że fatalne wrażenia z ostatniej części trylogii rzuciły cień rewizji ocen na pierwszą oraz drugą odsłonę. Ostatni film to po prostu idiotyczny, a momentami żenujący festyn CGI. Dobre sceny można policzyć na palcach jednej ręki. Na pewno świetnie wypadło starcie Galadrieli z Sauronem oraz Nazgulami w Dol Guldur. Na plus mogę zaliczyć również ogólną scenografię, krajobrazy oraz wygląd elfiej armii Thranduila – przywódca leśnych elfów dosiadający łosia jest po prostu fabolous! I w zasadzie na tym mogę zakończyć wyliczanie plusów "Bitwy Pięciu Armii". Jako quasi-zaletę mogę wymienić natomiast liczne erupcje śmiechu i chichoty wypełniające projekcję (w końcu śmiech to zdrowie!), ale chyba nie do końca o to chodziło Peterowi Jacksonowi.
Pozdrowienia do więzienia!
(źródło: http://www.thehobbit.com)
Zamiast kolejnej, radosnej podróży po pięknym Śródziemiu Peter Jackson zaserwował festynowe podejście do tematu, przepełnione do granic możliwości efektami komputerowymi oraz wyjątkowo marnej jakości dialogami, niekiedy niemal żywcem wyjętymi z prozy Paolo Coelho (Legolasie, matka cię kochała! – to zdanie przelało czarę goryczy!). Osoby odpowiedzialne za te kwestie naprawdę powinny zastanowić się nad dalszym sensem własnej egzystencji. Zwróćcie uwagę jak bezsensownie podzielono drugą i trzecią część trylogii. Czyż gdyby Smaug został ubity pod koniec środkowej odsłony nie byłoby sensowniej? I tak pojawia się jedynie na jakieś dziesięć minut by zginąć z ręki Barda. W porównaniu do poprzednich filmów bardzo mało podróżujemy po Śródziemiu. Akcja "Bitwy Pięciu Armii" rozgrywa się głównie w Esgaroth (R.I.P.), Ereborze oraz Dol Guldur (brawo, Gandalf!). Dosłownie przez chwilę oglądamy natomiast Gundabad, twierdzę orków położoną w Górach Mglistych. Może to właśnie z tego powodu Jackson kompletnie zatracił unikalny klimat charakterystyczny dla wcześniejszych produkcji. Odnośnie poprawności politycznej w trakcie anihilacji Miasta na Jeziorze udało mi się wypatrzyć Azjatkę, aczkolwiek nie mogę być tego pewien do końca.
"Masz expić wykurwiście, hobbicie!"
źródło: http://www.thehobbit.com
Tytułowa, festyniarska Bitwa Pięciu Armii wypełnia sporą część filmu. W trakcie walki pojawia się kilka szokujących z mojego punktu widzenia rzeczy. Po pierwsze pragnę zwrócić uwagę na czerwie rodem z "Diuny" (sic!), przeżerające się przez skały. Tylko czekałem, aż nagle na jednym z nich nie zobaczę Muad’Diba, a z tunelu nie wyjdzie niezwyciężona armia Fremenów. Pojawia się zatem pytanie: w jaki sposób orki kontrolują czerwie (robakołaki to chyba fachowa nazwa Tolkiena) i dlaczego nie wykorzystały ich do bezpośredniego przebicia się do Ereboru lub ruin Dale? Wiele miejsca należy również poświęcić dotychczas przeważnie pogardzanym mieszkańcom Śródziemia. Orkom, bo to o nich właśnie mowa, dowodzonym tym razem przez wybitnego strategosa Azoga, po raz kolejny doskwierają typowe problemy. Przeciętny przedstawiciel tejże rasy, mimo grubego pancerza oraz dużej siły, zostanie z pewnością brutalnie zaszlachtowany przez randomowego elfa, człowieka, krasnoluda czy nawet hobbita. I nie pomoże tutaj nawet geniusz taktyczny Azoga czy też innowacje w sztuce oblężniczej – żywe, ruchome katapulty lub dosłowne przebijanie głową muru! Takie widocznie jest życie orka – ogromny trud i rychła śmierć. We wspaniale bezsensowny sposób ukazano natomiast taktyczne aspekty bitwy. Jeżeli krasnoludy ustawiły już mur/ścianę tarcz to czyż elfy nie powinny rozsądnie prowadzić ostrzału zza tej formacji lub ustawić się na flankach zmniejszając ryzyko okrążenia? Na pierwszy rzut oka widać, że Peter Jackson nie grał nigdy w Medieval: Total War. A o krasnoludzkiej kawalerii to jakem żyw nigdy nawet nie pomyślałem!
Jebać biedę!
(źródło: http://www.thehobbit.com)
Generalnie skoro niemal cały film wypełnia bitwa, przeplatana żenującymi dialogami, nie ma sensu na poważnie rozpatrywać kreacji aktorskich. Zamiast tego zastanówmy się zatem kto w "Bitwie Pięciu Armii" expił (tj. zdobywał doświadczenie, głównie w grach RPG) najlepiej! Poniżej subiektywny ranking rozpoczynający się od tych, którzy zdobyli moim zdaniem najmniej cennego doświadczenia:
  • Łoś Thranduila – specjalne wyróżnienie za epickiego multikilla: w jednej akcji zwierzak nadział na swe majestatyczne łopaty ze sześciu plugawych, orkowych pomiotów. Niestety trofeum przyznane pośmiertnie.
  • Legolas (Orlando Bloom)expił dobrze epicko, aczkolwiek relatywnie późno wszedł do gry i z tego powodu nie zdążył nabić urywających dupę statystyk. Dodatkowe trofeum za 100% celność, łamanie podstawowych praw grawitacji (Hop! Hop! Hop!) oraz latanie na ogromnym nietoperzu.
  • Bilbo Baggins (Martin Freeman) – jak na prawdziwego hobbita przystało wysokie skille w miotaniu kamulcami. Imponujące killing spree przerwane niefortunnym critical hitem. Wysoka pozycja w rankingu z uwagi na niski level postaci.
  • Thranduil (Lee Pace) – po inwentarzu od razu widać, że to prawdziwy über pro, który expi wybornie. Niestety pod koniec bitwy przywódcę leśnych elfów ogarnęło wyraźnie zniechęcenie do dalszego expienia spowodowane zapewne wysokim levelem postaci, brakiem odpowiednio wartościowych przeciwników oraz brakiem epickich dropów. Gdyby nie to, podium byłoby gwarantowane.
  • Dain (Billy Connolly) – władca krasnoludów z Żelaznych Wzgórz zajmuje najniższe miejsce na podium. Solidne expenie, bez znaczenia czy na knurze czy na nogach, przyniosło imponującą liczbę fragów. Pomimo mojej niechęci do tej rasy postanowiłem docenić wysiłki Daina w oczyszczaniu Śródziemia z orkowej zarazy.
  • Bard (Luke Evans) – chociaż przygodę rozpoczął w więzieniu (niemal jak w każdej części The Elder Scrolls) to ubił Smauga strzelając z własnego syna (ciekawe czy małolat również dostał expa za support?). Solidne fragowanie w trakcie bitwy zapewniło Bardowi wysokie, drugie miejsce w zestawieniu.
  • Galadriela (Cate Blanchett) – dumna przedstawicielka Elfów Wysokiego Rodu, a nie leśnej hołoty. Chociaż nie brała udziału w Bitwie Pięciu Armii to przy małym supporcie Elronda oraz Sarumana zwyciężyła Saurona, jedną z najpotężniejszych istot ówczesnego Śródziemia. Dlatego też pole position Galadrieli nie może dziwić nikogo!
Od razu widać, że über pro!
(źródło: http://www.thehobbit.com)
Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek odpuścił oglądanie trzeciej części "Hobbita" jeżeli obejrzał wcześniej dwie poprzednie. Jakkolwiek złe nie byłyby recenzje czy oceny ciekawość i chęć zamknięcia pewnego rozdziału w życiu powinny je przezwyciężyć. A co począć, gdy przygniecie Was rozpacz wylewająca się falami z ekranowej słabizny Petera Jacksona? Zróbcie to, co Gandalf po Bitwie Pięciu Armii: usiądźcie na kamieniu, nabijcie lufkę fajkę, zapalcie i wyluzujcie się. Gorzej już nie będzie – to przecież koniec niezwykłej podróży!
Bard tak bardzo ubogi.
(źródło: http://www.thehobbit.com)
Ocena: 5/10 (Peter, doceń moją łaskę!).

Recenzje pozostałych części trylogii "Hobbita":

niedziela, 4 stycznia 2015

"Gone Girl"



David Fincher dysponował kiedyś potencjałem by stać się jednym z moich ulubionych reżyserów. Po mistrzowskim "Se7en" oraz doskonałym "Fight Club" droga na reżyserski Parnas stała otworem. Niestety kolejne produkcje sygnowane nazwiskiem amerykańskiego twórcy były co najmniej dziwne ("Panic Room" z Jodie Foster) i niestety wyraźnie słabsze od dwóch wspomnianych wyżej arcydzieł kinematografii. Oczywiście "Zodiac", "The Curious Case of Benjamin Button", "The Social Network" czy choćby "The Girl with the Dragon Tattoo" to niezwykle solidne filmy, aczkolwiek pozbawione krzty magii, która mogłaby sprawić, iż staną się ponadczasowymi klasykami. Zabierając się zatem do "Gone Girl", nakręconego na podstawie powieści autorstwa Gillian Flynn, epatowałem raczej umiarkowanym optymizmem. Warto zwrócić uwagę na znakomity tytuł – dwa słowa, jakże nieskomplikowane, a zarazem wprost idealnie oddające fabułę! Spoglądając kontem oka na ostatnie dokonania Finchera przewidywałem, że mogę oczekiwać raczej solidnego kina, aczkolwiek pozbawionego nieuchwytnego blasku, który pozwoliłby wywindować ocenę poza barierę 7/10.
No cóż, plakat jaki jest każdy widzi.
(źródło: http://www.impawards.com)
W piątą rocznicę zawarcia na pozór idealnego małżeństwa Nick Dunne (Ben Affleck) od samego rana tankuje burbona w barze prowadzonym przez jego siostrę Margo (Carrie Coon). Po powrocie do domu (a raczej wystawnej rezydencji) nieoczekiwanie stwierdza brak swojej drugiej połówki, Amy (Rosamund Pike). Zaniepokojony zastaną sytuacją natychmiast zgłasza zaginięcie małżonki. Po pobieżnych oględzinach rezydencji detektyw Rhonda Boney (Kim Dickens) decyduje się rozpocząć poważne śledztwo. Z powodu sławy rodziców Amy sprawa staje się natychmiast pożywką dla mediów, które niemal od razu oskarżają Nicka o zamordowanie zamożnej żony. Niefortunnie dla naszego bohatera również kolejne okoliczności odkrywane w trakcie policyjnego dochodzenia coraz mocniej wskazują na niego jako głównego podejrzanego.
Image © Twentieth Century Fox
Na początku muszę przyznać, że Fincher w dalszym ciągu dysponuje kunsztem realizacyjnym na bardzo wysokim poziomie, ponieważ "Gone Girl" ogląda się znakomicie i film potrafi naprawdę wciągnąć. Produkcja została znakomicie sfilmowana, niektóre ujęcia się po prostu mistrzowskie. Niemniej jest to Ameryka trochę z wyższej półki – zwróćcie uwagę na rezydencję Nicka i Amy: po prostu bogactwo, choć może nie takie jak z "Dynastii". Jeśli chodzi o fabułę to z powodu, iż mamy do czynienia z ekranizacją powieści trudno się czepiać. Na pewno jest wystarczająco interesująca by trzymać widza w napięciu przez niemal dwie i pół godziny, aczkolwiek pod koniec wszystko trochę siada. Ponieważ nie chcę spoilować tematu napiszę jedynie, że wolałbym trochę inne zakończenie. Tak naprawdę z powodu dosyć misternej konstrukcji scenariusza niewiele mogę dodać w tej kwestii. Miejcie jednak na uwadze, że pod tym względem jestem dosyć wybredny, a "Gone Girl" przyjąłem naprawdę doskonale.
Image © Twentieth Century Fox
Planując recenzję "Zaginionej dziewczyny" zastanawiałem się nad głównymi wadami filmu Finchera. Pod relatywnie długim namyśle mogę wskazać na wspomniane już zakończenie oraz trochę przerysowaną postać prawnika-cudotwórcy Tannera Bolta (Tyler Perry). Z drugiej strony Bolt idealnie wpisuje się w doskonale przedstawiony w filmie medialny cyrk, który kręci się wokół sprawy zaginięcia Amy. "Gone Girl" w dużej mierze zostało poświęcone właśnie temu tematowi. Jak doskonale wiecie, choćby z przaśnej, polskiej rzeczywistości, we współczesnym świecie czwarta władza feruje wyrokami na prawo i lewo w niezwykle beztroski sposób. Podobnie jest z naszym bohaterem. Prezenterka telewizyjna na wizji osądza Nicka wskazując na jego bezsprzeczną winę, a tym samym wzbudza falę negatywnych emocji skierowanych w niego. Wozy telewizyjne oraz no-life’y koczujące ustawicznie pod domem Dunne’a by urwać choć cząstkę z jego prywatności to również bardzo smutne świadectwo naszych czasów. Wracając do wad filmu Finchera jestem zmuszony wspomnieć o scenie, w której poznali się Amy oraz Nick. Jakkolwiek bajera Nicka wydaje się być nazbyt idealna to otoczka pierwszego pocałunku to już prawdziwa, iście disnejowska, słodziutka (dosłownie!) sceneria. Scena sama w sobie jest naprawdę piękna, ale o wiele bardziej nadawałaby się na ukoronowanie jakiejś komedii romantycznej.
Image © Twentieth Century Fox
Ogromną zaletą "Gone Girl" jest obsada aktorska. Cokolwiek by nie powiedzieć o Benie Afflecku z pewnością jest to aktor, który idealnie nadaje się do grania zwykłych, trochę wyluzowanych kolesiów. Nick Dunne w jego wykonaniu natychmiast wzbudził moją sympatię, aczkolwiek bardzo fajnie, że dołożono mu również parę negatywnych cech. Momentami beztroska i wyluzowana postać Nicka nadaje filmowi niemal komediowy charakter, ale nie traktujcie tego jako przytyku. Naprawdę dobra rola Afflecka. Wielki plus dla Finchera za zaangażowanie Rosamund Pike, którą polubiłem już w "Die Another Day", a od  występu w znakomitym "Doom" (haters gonna hate) niemal ubóstwiam. Wcielając się w Amy angielska aktorka stworzyła wybitną kreację, emanując wyrafinowaniem oraz chłodem typowym dla wyższych sfer – totalnie przeciwieństwo dla intelektualnego lenistwa Nicka. I chociaż bardzo chciałbym napisać coś więcej o tej roli to z powodów fabularnych po prostu nie wypada. Ostatnimi czasy naprawdę rzadko zdarza się by doskonałe role główne zgrały się z ciekawymi występami drugoplanowymi. Pod tym względem "Gone Girl" zaskoczyło mnie jednakże niezwykle pozytywnie. Wielkie propsy dla Kim Dickens oraz Patricka Fugita za świetny policyjny duet śledczy. Na oklaski zasłużyła również Carrie Coon wcielająca się w Margo, siostrę Nicka. Tyler Perry nie przyniósł hańby swoim występem, aczkolwiek mam mieszane uczucia odnośnie jego postaci. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku Doogie’ego Howsera Neila Patricka Harrisa. Na koniec wyliczanki warto odnotować występ Emily Ratajkowski, znanej ze z teledysku do znakomitego utworu Blurred Lines Robina Thicke’a. Oczywiście występ modelki powinien zadowolić znawców jej największych atutów. Z drugiej strony jej angaż do filmu Finchera był dla mnie ogromnym zaskoczeniem, aczkolwiek jak mówi stare przysłowie: twój cyrk, twoje małpy.
Image © Twentieth Century Fox
Najbardziej w "Gone Girl" brakuje mi nieuchwytnego pierwiastka sprawiającego, że solidne kino zmienia w ponadczasowego klasyka. David Fincher po raz kolejny udowodnił, że jest znakomitym rzemieślnikiem i nadal potrafi trzymać w napięciu. Jednakże w trakcie wieloletniej kariery zatracił niezwykły dar, który sprawił, że "Se7en" oraz "Fight Club" oglądałem niezliczoną ilość razy i w dalszym ciągu mam ochotę to robić. Z powodu interesującej i wciągającej fabuły oraz bardzo dobrej gry aktorskiej "Gone Girl" po prostu trzeba zobaczyć. Może produkcja pozbawiona błysku, ale nadal wysoce rozrywkowa.
Image © Twentieth Century Fox
Ocena: 7/10.

czwartek, 1 stycznia 2015

"Jack Strong"



W trzecim seansie w ramach zimowej edycji Sztuki za 6-stkę pokładałem chyba największe nadzieje na dobre, trzymające w napięciu kino. Przed projekcją spodziewałem się bowiem, że "Jack Strong" w reżyserii i na podstawie scenariusza Władysława Pasikowskiego będzie rozrywką na najwyższym, dostępnym w Polszy, poziomie. Zasług reżysera w budowaniu chwały i potęgi polskiej kinematografii przecież nie trzeba przytaczać. Dodatkowo temat filmu wydawał się niezwykle interesujący i co najmniej kontrowersyjny. W niniejszej recenzji nie mam jednakże zamiaru oceniać postaci pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, która do dzisiaj budzi żywe podziały w Cebulandii. Potrafię zrozumieć jego szczytną motywację (szkodzenie Związkowi Radzieckiemu, a nie Polsce Ludowej), aczkolwiek nawet pomimo najlepszych intencji w każdym przypadku zdrady pozostaje wyraźny niesmak. Co prawda nie mam zamiaru iść do Parku Jordana by zbezcześcić popiersie pułkownika, ale przechodząc obok niego za każdym razem zastanawiam się czy rzeczywiście powinno się tam znajdować. Pełen nadziei na doskonałe kino, nieunikające trudnych dylematów, zasiadłem zatem w Reducie, rozkoszując się widokiem wprost zachwycająco pięknych żyrandoli.
źródło: http://www.impawards.com
Z czerstwych napisów początkowych dowiadujemy się, że panują okrutne czasy zimnej wojny i ogólnie rzecz biorąc nie jest fajnie (szczególnie w Polszy). Major Ryszard Kuliński (Marcin Dorociński) to cudowne dziecko planowania wielkich operacji wojskowych Układu Warszawskiego. Odpowiedzialny m.in. za bratnią interwencję polskich wojsk w Czechosłowacji swoimi koncepcjami oraz talentem wywiera spore wrażenie na radzieckich dowódcach. Wkrótce Kuliński zostaje awansowany na podpułkownika zyskując dostęp do największych tajemnic wojskowych Układu Warszawskiego. Jednakże oficer nie jest zatwardziałym komunistą i wskutek coraz bardziej pesymistycznych prognoz oraz wydarzeń w Polsce (Grudzień 1970) postanawia nawiązać współpracę z CIA.
źródło: http://www.filmweb.pl
Nie da się ukryć, że "Jack Strong" jest sprawnie zrealizowanym i momentami całkiem solidnym filmem. Niestety po dziele Władysława Pasikowskiego spodziewałem się o wiele więcej, toteż czuję się zawiedziony bardzo. Jakież mogę podnieść zarzuty? Po pierwsze kontakty pułkownika z CIA wyglądają mega amatorsko, jakby zostały żywcem wyjęte z filmu szpiegowskiego klasy C. Malowanie kredą znaków na murach? Sekretne spotkania w kościele? Tajne skrytki w cegłówkach? Tak w rzeczywistości wyglądała działalność Jacka Stronga? Zakrawa to na czysty absurd i nonsens! Średnio ogarnięty widz powinien poświęcić chwilę na refleksję na temat ówczesnych realiów. Czyż mam uwierzyć, że pracownicy ambasady USA poruszają się po mieście bez ludowej obstawy by radośnie werbować imperialistycznych agentów? Z mojego (oraz radzieckiego) punktu widzenia jest to po prostu niedopuszczalne! Jest tego sporo i niestety wpłynęło to bardzo negatywnie na ocenę końcową. Po drugie pod koniec filmu Pasikowski uraczył widzów dynamicznym inaczej pościgiem po ulicach Warszawy. Nie wiem po co scena znalazła się w filmie – na pewno nie jako potwierdzenie sprawności technicznej. Pogoń jest fatalna i sztampowa: na drodze aut pojawiają się śmieciarze z kubłami oraz małe dziewczynki. Zabrakło jedynie dwóch gości niosących szybę, rozwalenia ulicznego warzywniaka (niestety akurat zima) oraz finału w morderczych kartonach śmierci. Trzeci zdecydowany minus to relacje rodzinne. Zbuntowany syn? Jakież to odkrywcze! A niesławną już scenę z listą osób do internowania pominę po prostu długim, bardzo wymownym milczeniem. Oczywiście, wzorem "Argo", w końcówce filmu niepotrzebnie zagęszczono napięcie.
źródło: http://www.filmweb.pl
Chociaż uważam "Jacka Stronga" za spore rozczarowanie to warto jednak wspomnieć o zaletach produkcji Pasikowskiego. Duże wrażenie zrobiła na mnie otwierająca film scena spalenia Olega Pieńkowskiego w piecu hutniczym (chociaż tak naprawdę nie da się ustalić czy rzeczywiście kiedykolwiek zaistniała). Równie doskonale wypadło pierwsze spotkanie pułkownika Kulińskiego i Davida Fordena (Patrick Wilson) – zwróćcie uwagę na autentyczny entuzjazm naszego bohatera. Wśród moich ulubionych scen znalazło się także miejsce dla pogawędki Breżniewa oraz marszałka Kulikowa (Oleg Maslennikov) rozpoczętej od niewinnego pytania: Marszałku Kulikow, czy planowaliście inwazję na Europę? W "Jacku Strongu" pije się sporo gorzeliny, aczkolwiek trzeba przyznać, że pali się zdecydowanie więcej papierosów (sceny bez tytoniu są naprawdę nieliczne). Warto również pochwalić twórców za dobre oddanie siermiężnych realiów ówczesnej rzeczywistości.
źródło: http://www.filmweb.pl
Pod względem aktorskim "Jack Strong" może jawić się jako najprawdziwszy gwiazdozbiór. Marcin Dorociński zagrał bardzo dobrze pułkownika Kuklińskiego. Świetnie wypadły zmiany w psychice oficera, będące efektem wieloletniego życia w ogromnym stresie. Wielkie propsy! Maja Ostaszewska (Hanna Kuklińska) jest w porządku, ale bez szału. To samo mogę powiedzieć o Patricku Wilsonie wcielającym się w amerykańskiego oficera prowadzącego pułkownika. Zdecydowanie ciekawsze rzeczy dzieją się na drugim planie. Dwie najlepsze postacie w filmie to Sasza Iwanow (Dimitri Bilov), prawdopodobnie ze Smierszu, oraz wspomniany już marszałek Wiktor Kulikow. Obaj aktorzy zaprezentowali się znakomicie, chociaż pod względem charakteru ich postaci znaleźli się na całkowicie przeciwstawnych biegunach (spokojny, opanowany Szasza vs. wybuchowy Kulikow, zdolny zrobić awanturę nawet generałowi Jaruzelskiemu). Oprócz wspomnianych wyżej cała rzesza znanych i lubianych: Zbigniew Zamachowski, Mirosław Baka, Paweł Małaszyński, Krzysztof Pieczyński, Krzysztof Globisz, Krzysztof Dracz, Mariusz Bonaszewski. Jednakże pomimo tak wielu uznanych nazwisk mogę wyróżnić jedynie Zamachowskiego, Bakę oraz Ireneusza Czopa. Na specjalną nagrodę zasłużył natomiast Sebastian Stegmann – od teraz nie wyobrażam sobie lepszego strażnika granicznego rodem z NRD.
źródło: http://www.filmweb.pl
Podsumowując: chociaż osobiście odbieram "Jacka Stronga" jako ogromne rozczarowanie to muszę przyznać, iż jest to dosyć solidna produkcja jak na polskie realia. Jeżeli nie zasiądziecie do projekcji z wybujałymi oczekiwaniami, licząc na coś w rodzaju rodzimej wersji genialnego "Tinker Tailor Soldier Spy", to możecie bawić się całkiem nieźle. Ja niestety od twórcy pokroju Władysława Pasikowskiego wymagam znacznie więcej i wskutek wielu wymienionych wyżej wad nie mam ochoty podnieść oceny filmu choćby o pół gwiazdki. Wracając jeszcze do "Szpiega" – jest to idealny przykład kina szpiegowskiego, które mimo niespiesznej narracji, braku eksplozji czy efektowności, trzyma widza w ciągłym napięciu. Może biorąc się za taki temat należałoby skorzystać z tegoż właśnie wzorca? Ku mojemu zaskoczeniu to "Jack Strong" okazał się najsłabszą produkcją z tegorocznej edycji Sztuki za 6-stkę. Niejako powetowaniem strat moralnych i w zasadzie największym pozytywem seansu była natomiast niezwykle urocza dziewczyna w czerwonej sukience, która objawiła się niespodziewanie, kiedy słabe światło mozolnie rozjaśniało mroki Reduty. Na szczęście nie spotkał mnie los podobny do bohatera Czerwonej sukienki Fisza.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 5/10.