poniedziałek, 25 lutego 2013

"The Dark Knight"

Niniejszy tekst domyka moje podejście do trylogii Christophera Nolana o Batmanie. Chociaż recenzje powstawały może w niezbyt chronologicznym porządku to zaznaczam, że filmy obejrzałem po kolei. O "The Dark Knight" z 2008 roku napisano już bardzo wiele. Zachwyty recenzentów i widzów wywindowały ocenę produkcji Nolana na bardzo wysoki poziom. Poza tym moim zdaniem wiele dla popularności filmu zrobiła śmierć Heatha Ledgera, nie umniejszając oczywiście jego talentowi. Może zabrzmi to okrutnie i bezwzględnie, ale takie właśnie prawa rządzą showbiznesem. Niemniej kiedy po raz pierwszy obejrzałem "The Dark Knight" to wyrobiłem sobie o nim bardzo dobrą opinię, aczkolwiek nie porwała mnie fala bezmyślnych zachwytów nad dziełem Nolana. Co więcej nie rzuciłem się w odmęty internetu, aby sławić supremację nowego Jokera i hejtować zwolenników roli Jacka Nicholsona. Nie mam zamiaru również kiedykolwiek napisać która kreacja jest lepsza. Moim zdaniem nie można tego w żaden sposób zestawić, bo każda z nich została stworzona na potrzeby całkowicie innej konwencji. Po obejrzeniu całej trylogii Nolana przyszedł czas na pewną refleksję i rewizję dotychczasowych ocen. Jestem bowiem przekonany, że każdy z trzech filmów jest nad wyraz przeceniany (w przypadku pierwszej odsłony skala tego zjawiska wydaje się najmniejsza). Problemy z "Batman Begins" i "The Dark Knight Rises" zostały już przedstawione, zatem przyjrzyjmy się bliżej "The Dark Knight".
Kolejny świetny plakat
(źródło: http://www.impawards.com/index.html)
Jak wiemy z części poprzedniej Gotham City ma nowego bohatera, który skutecznie zwalcza miejscową przestępczość zorganizowaną. Chociaż jedni podziwiają Batmana, to są też tacy, dla których jest on zwykłym kryminalistą, nagminnie łamiącym prawo. Niemniej wydaje się, że czasy mafijnej prosperity nie powrócą tak prędko, gdyż stanowisko prokuratora okręgowego zajmuje Harvey Dent (Aaron Eckhart). Dzięki wysiłkom wymiaru sprawiedliwości i policji udaje się znacząco uprzykrzyć życie szefom półświatka. Jednakże na scenie pojawia się również nowy geniusz zbrodni – tajemniczy i nie do końca zrównoważony psychicznie Joker (Heath Ledger). Ów czarny charakter ma niezwykle proste remedium na problemy przestępców: chce wyeliminować Batmana z życia Gotham City.
źródło: http://movies.yahoo.com/
"The Dark Knight" jest zdecydowanie bardziej spektakularny i widowiskowy niż pierwsza odsłona. Oglądamy nie tylko Gotham City w całej krasie (można sobie zadać pytanie czy w ogóle jest to samo miasto co w pierwszej części), ale także udajemy się z wizytą do Hongkongu (bardzo ładne zdjęcia). Ponadto dostajemy multum wszelkiego rodzaju bajerów i rekwizytów, z których korzysta Batman. Sceny akcji osiągają momentami imponujący poziom. Fabuła również epatuje rozmachem, epickością i tzw. zwiększonym realizmem. Wszystko to powinno robić imponujące wrażenie na widzu. Niestety na mnie nie robi. Pojawia się wiele nielogicznych wątków i niemal bezsensownych wydarzeń, które nie pozwalają mi cieszyć się z filmu. Sztandarowy przykład: czyż nie byłoby prościej, gdyby ktokolwiek z policjantów w Gotham City wpadł na pomysł, że niebezpiecznych więźniów lub osoby, które należy szczególnie chronić można transportować z miejsca na miejsce helikopterami? Albo czemuż Batman nie zlikwiduje Jokera mając ku temu wyborną okazję? Natomiast moralne dylematy Foxa (Morgan Freeman) w sprawie użyteczności pewnego urządzenia to już gruba przesada. Finał "The Dark Knight" był dla mnie bardzo rozczarowujący – szczególnie nadmierna moim zdaniem wiara w dobroć gatunku ludzkiego i gotowość do poświęceń. Jednym słowem laurka ku chwale prawości człowieczeństwa – bitch, please!
źródło: http://movies.yahoo.com/
Po raz kolejny sław aktorskich zgromadzono multum. Christian Bale jako Batman jest taki sobie (jak ktoś trafnie ostatnio zauważył jest to film o człowieku walczącym z rakiem krtani), ale w tej części znacznie lepiej prezentuje się jako playboy Bruce Wayne. I jako panicza Wayne'a kupuję go od razu, natomiast co do tytułowego Mrocznego Rycerza mam pewne wątpliwości. Nie wiem, może po prostu ta postać została źle naszkicowana? W każdym razie wydaje się mi mało interesująca. W porównaniu do pierwszej odsłony znacznie lepiej wypada nowa Rachel. Maggie Gyllenhaal podobała mi się o wiele bardziej niż Katie Holmes, przy czym ta druga wcale nie zagrała źle. Znowu z radością oglądałem każdą scenę, w której pojawiał się Michael Caine (Alfred) – w jego przypadku od razu widać klasę wielkiego aktora. Na poziomie części poprzedniej utrzymali swoje kreacje Morgan Freeman (Fox) oraz Gary Oldman (komisarz Gordon). Fajną rólkę zagrał natomiast, znany głównie z serialu "Lost", Nestor Carbonell (Burmistrz). Na pochwały zasługuje również Eric Roberts (Marconi), tylko szkoda, że tak mało oglądamy go na ekranie. Aaron Eckhart (Harvey Dent) był bardzo przekonujący do pewnego momentu. I do tego momentu, który bardzo łatwo wyodrębnić, ja mu naprawdę wierzyłem. A potem? Z minuty na minutę niestety coraz gorzej. Na koniec zostawiłem Heatha Ledgera i jego kreację Jokera. Wiele o tym już napisano, więc nie mam zamiaru powtarzać opinii. Napiszę jedynie, że jest to genialne aktorstwo, obowiązkowe do obejrzenia dla każdego szanującego się kinomana. Zaiste imponująca metamorfoza aktora w postać! Trudno to wyrazić za pomocą słów – to trzeba absolutnie zobaczyć!
źródło: http://movies.yahoo.com/
Reasumując: dla mnie "The Dark Knight" to solidne kino rozrywkowe, okraszone świetną rolą Ledgera, i nic ponadto. Z pewnością nie jest to film zasługujący na pierwszą dziesiątkę TOP 250 IMDb, ba nawet mam poważne wątpliwości czy zasługuje na to by znaleźć się w ogóle w tymże zaszczytnym zestawieniu. Albowiem, gdy przestaniemy patrzeć na "The Dark Knight" przez pryzmat Jokera cóż nam pozostanie? Ot, niezaprzeczalnie efektowna, acz mało interesująca historyjka o walce ze złem. Na dodatek wysoce nielogiczna i nierealistyczna. Dla wszystkich zwolenników teorii tzw. większego realizmu polecam przetestować w normalnych realiach scenę, w której Batman spada z Rachel ze szczytu drapacza chmur. Myślę, że może to mieć zbawienny wpływ na dalszy rozwój tejże teorii. "The Dark Knight" polecam jedynie ze względu na postać Jokera, chociaż według ocen wyszło, że jest to najlepsza część trylogii Nolana.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Ocena: 7/10.

środa, 20 lutego 2013

"Street Kings"

Mam ogromny problem z Davidem Ayerem, gdyż chociaż jest to nad wyraz utalentowany scenarzysta ("Training Day", "End of Watch") i reżyser ("End of Watch") to potrafi zaliczyć totalne wtopy na obu polach swojej działalności. Dotychczas miałem okazję obejrzeć trzy filmy, które wyreżyserował i mogę stwierdzić, że Ayer swoją twórczością balansuje na skrajnie różnych poziomach. "End of Watch" to kino wybitne ponad miarę, "Harsh Times" raczej solidne, może nawet rzemieślnicze, natomiast "Street Kings" z 2008 roku to... No, właśnie co to jest? Niby miał być nowy "Training Day", niby znowu odmęty L.A. (motyw stale powracający w reżyserskiej karierze Ayera), brudni gliniarze i bezlitosne gangi, ale wyszło z tego coś strasznie dziwnego i niemal kompletnie nieudanego. Dlaczego stało się tak, a nie inaczej postaram się wyjaśnić poniżej.
Całkiem fajny plakat. Szkoda, że film taki marny...
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Street Kings" ("Królowie ulicy" – tym razem brawa za niezwykle trafne tłumaczenie), jak już wspomniałem wyżej, osadzone zostało w gorących klimatach Kalifornii. Głównym bohaterem filmu jest straszliwie umęczony życiem detektyw Ludlow (Keanu Reeves). Nie dość, że wstaje pod wieczór, to jeszcze wali gorzałkę niemal od razu, a w wolnych chwilach morduje członków koreańskich gangów. Wesołe życie naszego bohatera jednak zbliża się ku końcowi, gdyż mimo protekcji ze strony kapitana Wandera (Forest Whitaker), zaczyna się nim interesować wydział wewnętrzny LADP. Wszystko za sprawą zeznań Washingtona (Terry Crews), byłego partnera Ludlowa, który został usunięty z jednostki za swoją praworządność. Nasz bohater postanawia zatem przemówić ex-koledze do rozsądku za pomocą ciężkiego wpierdolu, ale bijatykę przerywa brutalna egzekucja Washingtona dokonana przez bliżej niezidentyfikowanych osobników. Jak łatwo się domyślić Ludlow staje się najważniejszym podejrzanym, ale mimo ciężkiej sytuacji w wydziale postanawia odnaleźć morderców byłego partnera.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Ayer niby jakiś pomysł na film miał, ale jako, że oglądałem multum kina policyjnego to zakończenie przewidziałem bardzo szybko. Nie trzeba było specjalnego wysiłku umysłowego, aby dowiedzieć się kim naprawdę jest villain. Zatem jestem straszliwie rozczarowany przewidywalnością "Street Kings", chociaż muszę z drugiej strony przyznać, że zakończenie jest jednak troszkę przewrotne i warto zwrócić na nie uwagę. Na pewno można to było zrobić o wiele gorzej, a tak przynajmniej dostajemy jakieś smaczki. Uwaga! W tej produkcji nie występuje na szczęście klasyczny już motyw konfliktu miejscowej policji z władzami federalnymi. Prawdziwa ulga! Ale za to dostajemy fatalne dialogi – chyba jedne z najgorszych w XXI wieku. Pozwolę sobie przytoczyć jeden sztandarowy przykład. Grace (Martha Higareda) pocieszając Ludlowa rzuca kwestię w stylu "ze zła może wyniknąć dobro" – bitch, please! For real? Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: godne to twórczości Paulo Coelho. Wszelkie strzelaniny i mordobicia są na szczęście dosyć brutalne, ale mają pewną wadę, o której napiszę przy postaci Ludlowa. Fajnie wypadła scena z przesłuchaniem kolesia zaplątanego w drut kolczasty, ale to raczej wyjątek niż reguła. Osadzenie akcji w Mieście Aniołów dawało szansę na widowiskowe zdjęcia tętniącej wielokulturowością metropolii, ale pod tym względem nie uświadczyłem nic wyjątkowego.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Przyjrzyjmy się zatem postaciom oraz popisom aktorskim. Muszę przyznać, że Ayer zebrał całkiem przyzwoity gwiazdozbiór, wzbogacony dodatkowo o wielkie sławy amerykańskiego rapu. Detektyw Ludlow w wykonaniu Keanu Reveesa wypada raczej miałko, gdyż aktor ten od czasów "Matrixa" postanowił ograniczyć warsztat do tylko jednego wyrazu twarzy. Kontrastuje to trochę z głębią jego postaci. Gliniarz zapija się bowiem gorzałką all day long z powodu śmierci żony i przez to ma problemy w pracy. Nie wiem jednakże czy to z powodu częstego obcowania z alkoholem Ludlow zyskał niemal nieśmiertelność. Mimo licznych wpierdoli i strzelanin nasz bohater został jedynie raz lekko raniony, a nawet to nie wywołało u niego najmniejszego grymasu bólu. Zaiste przez kompletny brak uczuć i obrażeń można podejrzewać, że Keanu Reeves wcielił się w postać cyborga. W zasadzie dla kontrastu chciałbym zobaczyć remake "Street Kings", w którym główną rolę zagrałby demoniczny Nicolas Cage.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Bardzo przekonująco natomiast wypada Forest Whitaker, wcielający się w kapitana Wandera. Dobra i ciekawa rola, naprawdę przykuwa uwagę widza. Fanów dr House'a z pewnością ucieszy Hugh Laurie (kapitan Biggs), aczkolwiek dla mnie jest to niemal jawne przeszczepienie serialowej postaci do filmu – niemniej świetnej postaci. Chris Evans (Diskant) zagrał straszliwie topornie i ciężko się go ogląda na ekranie. Oprócz wyżej wymienionych na ekranie pojawiają się m.in.: Jay Mohr (fajna rola), Naomie Harris (nie mam zastrzeżeń) oraz Amaury Nolasco (raczej sztampowa kreacja). Na koniec zostawiam sobie dwie gwiazdy rapu pojawiające się w "Street Kings". Moim zarówno Common, jak i The Game, pokazali się w filmie Ayera z bardzo dobrej strony, grając w niezwykle naturalny sposób. Szkoda, że nie było większej ilości scen z ich udziałem, bo to naprawdę konkretne chłopaki, chociaż rap nagrywają całkowicie odmienny. Zasadniczo "Street Kings" mogę polecić jedynie ze względu na co niektóre kreacje aktorskie, bo pod względem fabularnym nie obejrzymy raczej niczego nowego. Jeśli liczycie na drugi "Training Day" z pewnością będziecie rozczarowani, ale jako film obiadowy lub kacowy sprawdza się całkiem nieźle.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Ocena: 5/10.

poniedziałek, 18 lutego 2013

"Django Unchained"

Nie da się ukryć, że Quentin Tarantino jest moim ulubionym reżyserem, a "Pulp Fiction" uważam za najlepszy film, jaki widziałem w swoim życiu. Ponadto jest to jeden z niewielu twórców, którzy nie zaliczyli dotąd poważnej wtopy (przynajmniej w mojej opinii). "Django Unchained" to długo oczekiwany przeze mnie powrót Quentina Tarantino. Muszę przyznać, że trochę obawiałem się iść do kina, gdyż "Inglourious Basterds" nie zrobiły na mnie piorunującego wrażenia. Ponadto czytałem wiele pozytywnych recenzji, a co gorsza pisanych przez ludzi, którzy nie doceniają największych osiągnięć Quentina, toteż trochę zwlekałem z wyprawą, lękając się zawodu i rozczarowania. W końcu jednak udało mi się przezwyciężyć wewnętrzne fobie i zasiadłem pełen oczekiwań w kinowym fotelu. Jeśli chcemy zaklasyfikować "Django Unchained" to możemy uznać je za western, chociaż sam Quentin preferuje znacznie bardziej określenie southern. Czemuż? Otóż akcja filmu nie rozgrywa się na Dzikim Zachodzie, ale w niewolniczych stanach dirty south. Tytuł filmu to nawiązanie do spaghetti westernu z 1966 roku, w którym główną rolę zagrał Franco Nero. Co ciekawe ów heros również pojawia się w epizodycznej rólce w najnowszym dziele Tarantino.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Django Unchained" to przewrotna opowieść o stawaniu się wolnym człowiekiem. Tytułowy Django (Jamie Foxx) wiedzie marny żywot niewolnika do momentu, gdy na swej drodze spotyka niebanalnego dr Schultza (Christoph Waltz). Niemiecki łowca nagród potrzebuje naszego bohatera, aby odnaleźć niebezpiecznych przestępców poszukiwanych listem gończym. Jak się szybko okazuje mordowanie białych ludzi za pieniądze wychodzi Django bardzo dobrze, dlatego też Schultz postanawia założyć z nim spółkę. Niemniej, kiedy szlachetny Niemiec dowiaduje się, że Django pragnie odnaleźć swoją ukochaną Broomhildę (Kerry Washington) niczym germański heros Zygfryd, postanawia dołożyć wszelkich starań, aby jego czarnoskóry partner odniósł sukces.
źródło: http://www.djangounchained-movie.net/site/
Już po pierwszych minutach filmu rozwiały się moje wszelkie obawy, co do klasy "Django Unchained". Tarantino po raz kolejny wrócił w wielkim stylu. Świetna czołówka wsparta doskonałym jak zwykle soundtrackiem i pięknymi krajobrazami zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Muzyka w filmie jest imponująca: chociaż dostajemy pomieszanie różnych gatunków i zdarza się nawet rap, to każda piosenka idealnie wpasowuje się w poszczególną scenę. Dodam tylko, że niniejsza recenzja powstaje przy dźwiękach zapętlonego "Too Old To Die Young". Plenery zaiste doskonałe – czy to ośnieżone szczyty górskie, prerie czy też ogromne plantacje Południa – wszystko wygląda imponująco! Do tego świetne kostiumy – tutaj naprawdę widać, że budżet w wysokości 100 milionów USD nie rozpłynął się w jakimś lewym przekręcie. 
źródło: http://www.djangounchained-movie.net/site/
Ponadto "Django" jest bardzo krwawym filmem i za to należą się brawa, bo rzadko oglądamy na ekranie taki poziom przemocy. Ludzie trafieni pociskami albo niemal eksplodują albo tryskają fontannami czerwonej posoki. Znakomicie się na to patrzy! Wspomnę jeszcze o scenie rozrywania niewolnika przez psy – no to już jesteśmy blisko kina gore. Jedziemy dalej – fabuła jest bez przypału, chociaż jak na Tarantino nie jest specjalnie skomplikowana. Tym razem prawie nie uświadczymy zabaw z chronologią wydarzeń, ponieważ pojawia się jedynie kilka króciutkich flashbacków. Utrzymano za to bardzo wysoki poziom dialogów – pojawia się multum autentycznie zabawnych rozmów i kwestii. Warto także zauważyć, że według danych z IMDb słowo nigger lub jego wariacje pada z ust bohaterów co najmniej 110 razy! I tutaj zwracam się do osoby odpowiedzialnej za kinowe napisy: nigger na pewno nie znaczy Murzyn, pisane na dodatek z dużej litery!
źródło: http://www.djangounchained-movie.net/site/
W "Django Unchained" Tarantino wykreował świat, w którym niemal każda postać (choćby z najdalszego planu) jest bardzo wyrazista i daje się zapamiętać. Zobaczcie choćby jak ludzie reagują na negra jadącego na koniu! Jamie Foxx idealnie wpasował się w konwencję i trudno mi uwierzyć, że Quentin pisząc scenariusz myślał o Willu Smithie. Christoph Waltz jest świetny jak zawsze, aczkolwiek mógłbym trochę zmodyfikować postać dr Schultza, bo z czasem za bardzo mięknie (chodzi mi o flashbacki z niewolnikiem rozrywanym przez psy). Niemniej jest to kwestia drugorzędna i nie wpływa na percepcję filmu w znaczący sposób. Bardzo podobał mi się Don Johnson (Big Daddy). Sekwencje z jego udziałem to jedne z najlepszych scen w całym filmie – od dialogu z niewolnicą o tym jak należy traktować Django po motyw z workami. Prawdziwa klasa! Na dalszym miejscu plasuje się Leonardo DiCaprio (Calvin Candie), ale nie znaczy to, że jest gorszy od Dona Johnsona, gdyż stworzył równie doskonałą kreację. Z większych ról pozostaje jeszcze Kerry Washington oraz Laura Cayouette (Lara Lee Candie) – jeśli miałbym wybierać palmę pierwszeństwa przyznaję tej drugiej. Ano i oczywiście, jakże mógłbym zapomnieć! Samuel L. Jackson jako nigga with attitude Stephen to tak imponująca rola, że aż brak mi słów by ją opisać! A do tego wszystkie multum świetnych malutkich postaci, w które wcielili się m.in: James Remar (Butch Pooch/Ace Speck), Tom Wopat (U.S. Marshal Gill Tatum), Walton Goggins (Billie Crash), Jonah Hill, piękna Nichole Galicia (Sheba) czy choćby sam Quentin Tarantino. Każda postać ma unikalny charakter i każda wnosi coś ciekawego do filmu. Naprawdę niewiele jest produkcji z tak barwną galerią bohaterów. Za to należą się ogromne brawa dla Quentina.
źródło: http://www.djangounchained-movie.net/site/
"Django Unchained" oferuje rozrywkę na najwyższym poziomie – tu widz nie uświadczy wszechpanującej ostatnio w kinematografii lipy. Kilka mistrzowskich scen, genialne i inteligentne dialogi plus cała rzesza wyrazistych bohaterów – czegóż można więcej oczekiwać po filmie? Jest to oczywiście swoista i przewrotna zabawa z konwencją westernu, ale nie ma aż tylu odwołań do klasycznych dzieł kina klasy B, jak choćby w obu częściach "Kill Bill". Dlatego też nie poczujemy się wcale zagubieni nie znając ich. Jak dla mnie jest to doskonałe kino i na pewno najlepszy film jaki widziałem od bardzo, bardzo dawna. Wychodząc z kina miałem na twarzy ogromny uśmiech, a to zdarza się ostatnio niezwykle rzadko. Gwarantowane miejsce na półce klasyka i jestem przekonany, że obejrzę go jeszcze wielokrotnie. Pozycja absolutnie obowiązkowa dla każdego szanującego się kinomana. Po prostu wstyd nie znać!
źródło: http://www.djangounchained-movie.net/site/
Ocena: 9/10.

niedziela, 17 lutego 2013

"Conspiracy"

Na wstępie muszę przyznać, że "Ostateczne rozwiązanie" to znacznie lepszy tytuł niż oryginalne "Conspiracy". Polska wersja, co zdarza się niezwykle rzadko, znacznie lepiej oddaje tematykę telewizyjnego filmu Franka Piersona. A czegóż dotyczy ta produkcja? Otóż kwestii ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, której szczegóły techniczne omawiano podczas jednodniowej konferencji w Wannsee 20 stycznia 1942 roku. Fajnie się złożyło, że obejrzałem ten film, gdyż byłem akurat świeżo po lekturze "Pięciu lat kacetu" Stanisława Grzesiuka. Chociaż w książce Syna Ulicy, który spędził w obozach koncentracyjnych Dachau, Mauthausen i Gusen pięć lat młodości, eksterminacja Żydów ma raczej charakter drugoplanowy, to doskonale przedstawiono mechanizmy działania nazistowskiej machiny śmierci. Jestem przekonany, że książka Grzesiuka powinna być obowiązkową pozycją dla wszystkich piewców Werhmachtu, bo przedstawia dokładnie przyszłość, o jaką walczyła niemiecka armia. Niemniej wracając do filmu przyjrzyjmy się fabule.
źródło: http://www.iceposter.com/
"Ostateczne rozwiązanie" koncentruje się jedynie na samej konferencji w Wannsee. Głównym bohaterem filmu jest SS-Obersturmbannführer Adolf Eichmann (Stanley Tucci), który odpowiada za całościowe przygotowanie spotkania ważnych notabli III Rzeszy. Z sympatią zatem oglądamy jego użeranie się z służbą oraz przyjmowanie kolejnych gości. Powszechnie wiadomo przecież, że SS lubi luksus, więc melo musi być pierwszorzędne. Jak zwykle na samym końcu przybywa najważniejszy uczestnik – Reinhard Heydrich (Kenneth Brannagh), dzięki czemu spotkanie może się rozpocząć. Reszta filmu koncentruje się na rozmowach przy konferencyjnym stole, przewijanych rzadkimi dialogami kuluarowymi.
źródło: http://stagevu.com/
Wydaje się nudne? Wprost przeciwnie! "Ostateczne rozwiązanie" to bardzo interesująca pozycja oparta głównie na dialogach i grze aktorskiej. Fanów "Transformersów" może bardzo rozczarować, bo nie ma żadnych efektów specjalnych, a 80% akcji rozgrywa się przy stole. Film Franka Piersona wypada bardzo realistycznie. Nie ma tutaj egzaltowanych przemów, a wszystko odbywa się w oparach cygar, whiskey oraz sporadycznych i niezwykle subtelnych żarcików. Generalnie dla Heydricha sprawa jest jasna i niezbyt ma ochotę z kimkolwiek dyskutować – jasno przedstawia poglądy i domaga się przyjęcia ich w drodze aklamacji. Co poniektórzy mają inne zdanie, ale zwykle dotyczy to kwestii drugorzędnych, a nie głównej idei. Przykładowo dr Wilhelm Stuckart (Colin Firth) obawia się, że nowe regulacje zniszczą największe dzieło jego życia, czyli osławione ustawy norymberskie z 1935 roku. Jedynym oponentem ostatecznego rozwiązania pozostaje dr Wilhelm Kritzinger (David Threlfall), który stara się zwrócić uwagę na nieludzkość planów Heydricha. Pojawiają się momenty naprawdę przerażające. Za najlepszy przykład może posłużyć beznamiętna wyliczanka ilu Żydów można zagazować w godzinę i entuzjastyczne reakcje na zwiększenie efektywności komór gazowych. A dla kontrastu z poważnymi tematami oglądamy walkę na śnieżki jaką urządzają sobie przed rezydencją kierowcy nazistowskich notabli. Swoją drogą doskonale wybrano plenery do "Ostatecznego rozwiązania" – piękne zdjęcia bardzo ładnej posiadłości z zimowym ogrodem zasługują na wielki plus.
źródło: http://mubi.com
Jak pisałem w poprzednim akapicie "Ostateczne rozwiązanie" opiera się głównie na grze aktorskiej. Warto zauważyć, że zgromadzono całkiem fajną ekipę, gdyż na ekranie pojawiają się Kenneth Branagh, Stanley Tucci, Colin Firth oraz spora grupka rozpoznawalnych aktorów drugoplanowych (m.in. Kevin McNally czy David Threlfall). Na mojej osobie największe wrażenie wywarły kreacje Branagha oraz Tucci'ego. Heydrich i Eichmann mają bardzo ciekawą relację, ponieważ ten pierwszy traktuje z pogardą swojego współpracownika, który mimo to sumienne wypełnia swoje obowiązki. Ostatnie miejsce na podium zdobywa Barnaby Kay, który wcielił się w SS-Sturmbannführera Rudolfa Lange. Polecam szczególnie scenę, w której Lange opowiada o ewakuacji Żydów z Rygi. Przy jego postaci chciałbym zwrócić uwagę na pewną ciekawostkę: wielu uczestników konferencji było prawnikami, a wspomniany wyżej Lange był nawet doktorem nauk prawniczych. Reszta kreacji wypada poprawnie i nie mam większych zastrzeżeń. "Ostateczne rozwiązanie" mogę śmiało polecić, ponieważ mimo bardzo kameralnej formy jest to niezwykle interesujące kino, które doskonale ukazuje dehumanizację III Rzeszy.
źródło: http://mubi.com
Ocena: 7/10.

wtorek, 12 lutego 2013

"Batman Begins"

Chociaż po raz pierwszy oglądałem "Batman Begins" w odmętach czasu, to doskonale pamiętam, że było to na HBO i mniej więcej w godzinach popołudniowych. Nie interesowałem się wtedy kinem jeszcze tak mocno, jak w ostatnim czasie i nie sądziłem, że kiedykolwiek będę prowadził bloga na ten temat. Skłaniałem się raczej ku karierze naukowej, optymistycznie (i jak się okazało bardzo naiwnie) wierząc, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Abstrahując jednakże od wątków autobiograficznych nowe podejście do Batmana przypadło mi do gustu i wystawiłem dosyć solidną ocenę (7/10). Niemniej po fatalnych doświadczeniach z ostatnią częścią trylogii Christophera Nolana nadarzyła się okazja, aby jeszcze raz przyjrzeć się pierwszej odsłonie. Skwapliwie z niej skorzystałem, gdyż jak doskonale wiecie, w części trzeciej powracają echa "Batman Begins". Poza tym byłem ciekaw czy Nolan kręcąc pierwszą część miał już w głowie całą trylogię czy też "Dark Knight Rises" uzyskało ostateczny kształt dopiero w wyniku niespodziewanej śmierci Heatha Ledgera?
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Batman Begins" to opowieść o trudnych początkach Batmana, a w zasadzie o walce z własnym strachem. Poznajemy więc małoletniego Bruce'a Wayne oraz jego rodziców-miliarderów, którzy de facto poruszają się po Gotham City kolejką wybudowaną, aby ulżyć biednym mieszkańcom miasta. Thomas Wayne (Linus Roache) to prawdziwe uosobienie cnót szlachetnego kapitalisty: nie dość, że wybudował plebejuszom tani transport miejski, to na dodatek zamiast faszystowskimi metodami nadzorować ich wyzysk w swoim przedsiębiorstwie postanowił oddać się pracy w szpitalu. Będąc dzieckiem Bruce wpadł do starej studni wypełnionej nietoperzami, przez co lęka się ich będąc już dorosłym człowiekiem. Niemniej to nie jedyna trauma z dzieciństwa. Jak doskonale wiedzą wszyscy znający historię Batmana rodzice chłopca zostali zamordowani na jego oczach podczas napadu rabunkowego. Bruce pała żądzą zemsty i będąc dorosłym człowiekiem próbuje nawet wyeliminować mordercę, ale ubiega go Falcone (Tom Wilkinson), potężny gangster trzęsący całym Gotham. Jak się później okazuje, był to przełomowy moment w życiu panicza Wayne'a, który od tego momentu postanawia zwalczać wszelkie zło i występek. A jakże chce to czynić? Otóż sam stając się przestępcą chce poznać motywacje ludzi, które skłaniają ich do czynienia zła. W końcu w trzeciorzędnym więzieniu na głębokim zadupiu cywilizacji poznaje Ducarda (Liam Neeson), który pokazuje mu inną ścieżkę walki ze złem – mistyczną organizację zwaną Ligą Cieni.
źródło: http://www.starpulse.com/
Wielkim plusem "Batman Begins" są bardzo ładne krajobrazy w czasie podróży i szkolenia Bruce Wayne'a. W tej odsłonie Gotham City może nie wygląda jeszcze tak imponująco jak w kolejnych, ale trafiło się kilka niezłych ujęć. W każdym razie jako miasto pogrążające się w totalnym chaosie wypada całkiem poprawnie. Pod względem fabularnym film Nolana wypada niestety znacznie gorzej niż za pierwszym razem, gdy go oglądałem. Ciekawie wypada scena, w której Ducard opowiada o swojej przeszłości i żonie, którą mu kiedyś odebrano (o córce jakoś widocznie sobie zapomniał). Nie rozumiem za to na przykład dlaczego Liga Cieni chce zniszczyć Gotham City. Ra's Al Ghul (Ken Watanabe) i Ducard zamiast to wytłumaczyć w normalny sposób opowiadają jakieś bełkotliwe farmazony o determinizmie historycznym. Kilka motywów ma wysoce żenujący charakter. Szczególnie przoduje w tej kategorii ultra przykra śmierć Ra's Al Ghula, który pożegnał się z ziemskim padołem przygnieciony przez pięć płonących sztachetek. Równie gorszący był skill Batmana nietoperze na żądanie, z którego szczęśliwie skorzystał tylko raz. Generalnie efekty specjalne zaliczam na plus, niemniej nie są ani specjalnie porywające ani specjalnie słabe.
źródło: http://www.starpulse.com/
Kontem oka przyjrzyjmy się postaciom i aktorstwu. Panicz Wayne jest miałki, nawet nie umie stracić człowieka oskarżonego o zabójstwo i domaga się dla niego sądu w kraju trzeciego świata. No ale jak się miało tak wspaniałego ojca to postawy moralne tego rodzaju nie powinny dziwić. Christian Bale wypada nawet w porządku, potrafi być przekonujący. Niemniej świetną kreację, przykuwającą uwagę, stworzył Michael Caine, wcielający się w wiernego i niezawodnego lokaja Alfreda. Oczywiście po stronie dobra występuje również nieprzekupna i urocza asystentka prokuratora Rachel (Katie Holmes), prywatnie znajoma Bruce'a z dzieciństwa. Istna emanacja dobra. Warto zwrócić również uwagę na nieprzekupnego i prawego sierżanta Gordona (Gary Oldman), który został chyba jedynym uczciwym gliną w mieście oraz pomysłowego wynalazcę Foxa (Morgan Freeman). Pod względem zła też jest ciekawie. Fajne role Toma Wilkinsona (Falcone) oraz Cilliana Murphy (dr Crane z Arcam). Jednak najwięcej do powiedzenia na tym polu ma Liam Neesson (Ducard), którego postać wydaje mi się najbardziej interesująca w całym filmie. Oprócz tego mamy wiele ciekawych ról epizodycznych: pojawia się m.in. znany z serialu "Sons of Anarchy" Mark Boone Junior czy też Rutger Hauer. Zaiste niebywały gwiazdozbiór aktorski!
źródło: http://www.starpulse.com/
Po upływie czasu postanowiłem jednakże zredukować ocenę "Batman Begins". Mimo doborowej obsady oraz poprawnych efektów film rozczarował mnie znacznie pod względem fabularnym. Kilka lat temu wydawało się to całkiem fajne, ale patrząc z perspektywy całej trylogii Nolana czuję się troszkę rozczarowany. Mimo wszystko uważam, że jest pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów kina rozrywkowego, gdyż stoi na wysokim poziomie pod względem realizacji. Jednym zdaniem dobre, acz rzemieślnicze kino o umiarkowanych ambicjach (ach ta walka z własnymi słabościami!) i ciekawe otwarcie nowej serii o Człowieku-Nietoperzu.
źródło: http://www.starpulse.com/
Ocena: 6/10.

poniedziałek, 11 lutego 2013

"Kill Switch"

"Kill Switch" (u nas znany jako "Zabójczy cel") to ciekawy przykład filmu ze Stevenem Seagalem. Niby wydawałoby się, że wszystko jest już ustawione i upadły gwiazdor kina kopanego będzie skazany na kręcenie niskobudżetowych produkcji w Europie Środkowo-Wschodniej do końca swoich dni. Wyrok zapadł, apelacje odrzucone, nie możliwości ułaskawienia. A jednak... "Zabójczy cel" w porównaniu do dotychczasowych europejskich wycieczek Seagala i Snipesa wygląda jak "Gladator" przy polskim "Quo Vadis". Budżet w wysokości 10 milionów USD? To widać na ekranie i to musi robić wrażenie! Wielu z Was może się dziwić po co oglądać tego rodzaju filmy (choć podejrzewam, że większość don't give a fuck). Odpowiedź jest prosta: lubię chujowe produkcje, a ich oglądanie sprawia mi ogromną radość oraz poprawia nastrój.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Rzut okiem na fabułę i już wiadomo, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym. Jacob (Steven Seagal) jest policjantem, co świadczy o ogromnej odwadze i oryginalności twórców, gdyż tak mało filmów nakręcono o dzielnych stróżach prawa! Niemniej Jacob to gliniarz bardzo nietypowy, dysponujący niezwykle ciekawym warsztatem. Przykład? Proszę bardzo: na początku filmu nasz bohater brutalnie przesłuchuje podejrzanego, a zamiast aresztować go w tradycyjnym sposób, mocnym kopem z obrotu wyrzuca potencjalnego przestępcę przez okno mniej więcej z trzeciego piętra. Wspaniałe, nieprawdaż? Któż zatem jak nie Jacob może stawić czoło seryjnemu zabójcy grasującemu po mieście? Serial killa nosi ksywę Astrolog i co zaskakujące interesuje się astrologią! Zostawia także notki z tajemniczym szyfrem, co oczywiście nie wywołuje u widza uczucia wtórności i rżnięcia po całości.
źródło: http://www.imdb.com/
Postać, w którą wciela się Steven Seagal, to prawdziwy gliniarz renesansu, a jednocześnie bezlitosna maszyna do zabijania. Nie dość, że mistrzowsko wyszkolony w martial arts to na dodatek w wolnych chwilach para się kryptologią (level: master). Jacob jest tak pochłonięty pracą, że nie ma nawet czasu na seks z ponętną i napaloną Celine (Karyn Michelle Baltzer), która upija się winem na jego kwadracie. Oczywiście nie jest to postać całkowicie pozbawiona słabości, gdyż w naszym wszechświecie może istnieć tylko jeden Michael "Mike" Danton. Jacoba nawiedzają niejasne flashbacki z dzieciństwa, a poza tym nie umie powiedzieć "przepraszam". Zamiast poprosić kogoś, aby go przepuścił woli złamać mu nogę lub rękę. Na jego tle reszta postaci jawi się mało interesująco. Storm (Chris Thomas King), czarny partner naszego bohatera jest kryształowo uczciwy. Oczywiście nasi dzielni gliniarze dostają do pomocy niedoświadczoną agentkę FBI Frankie Miller (Holly Elissa). Jako typowa rookie rzyga przy sekcji zwłok i nie ma szacunku u Jacoba. Jak łatwo się domyślić udział agentów federalnych w śledztwie prowadzi do częstych utarczek z miejscową policją. Chyba jest to jakiś hollywoodzki kanon, którego nie może zabraknąć w żadnym filmie o stróżach prawa. W kwestii przeciwników Jacoba również nie ma szału, gdyż co jeden to większy pojeb i w zasadzie nikt nie może zostać uznany za normalnego geniusza zbrodni. Podsumowując jedyną fajną postacią obok Jacoba jest koroner, grany przez legendarnego i niestety nieżyjącego już Isaaca Hayesa.
źródło: http://www.imdb.com/
"Zabójczy cel" bardzo mnie zaskoczył pod względem brutalności. Od pierwszych scen z radością patrzyłem jak Jacob co rusz spuszcza przeciwnikom ciężki wpierdol. Nie ma tu litości i odpuszczania. Wymuszanie zeznań młotkiem lub poprzez metodyczne łamanie zębów? Czemu nie, jeśli tylko przynosi efekty (a uwierzcie, że przynosi). Odnośnie sceny z młotkiem chciałem początkowo użyć stwierdzenia "bije młotkiem", aczkolwiek nie oddaje ono w żaden sposób tego co dzieje się na ekranie. Znacznie trafniejsze wydaje się "napierdala młotkiem". Ponadto widać wyraźną fascynację twórców tłuczonym szkłem – w filmie naprawdę zużyto imponujące ilości tego surowca. "Zabójczy cel" powinien zatem służyć jako sztandarowy przykład ukazujący jak powinna wyglądać brutalność we współczesnym kinie. Niestety rozwój akcji nie ma praktycznie żadnego sensu, a fabuła to same klisze. Co robi Jacob gdy chce zdobyć potrzebny informacje? Otóż udaje się do miejscowej biblioteki (zapewne w USA do dzisiejszego dnia nie wynaleziono jeszcze internetu) i przesłuchuje bibliotekarkę ze znajomości współczesnej poezji oraz astrologii – szkoda, że nie młotkiem lub sekatorem! Okazuje się ponadto, że nawet jeśli ktoś jest stróżem prawa na poziomie pro, to prawdopodobieństwo trafienia przeciwnika z odległości pięciu metrów wynosi poniżej 1%. Co ciekawe dla porównania każdy strzał w randomową rurę powoduje eksplozję. Co za ironia! W kwestii montażu zastosowano ciekawy efekt: powtarzanie w slow motion kilku kolejnych ujęć. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wykorzystano tego efektu w co drugiej scenie, przez co szybko staje się nieznośnie nużący.
źródło: http://www.imdb.com/
Odrębny akapit postanowiłem poświęcić na zakończenie "Zabójczego celu". Jak żyję czegoś takiego nie widziałem. Uczuć jakie towarzyszyły mi podczas oglądania ostatnich scen filmu nie da się wyrazić w żadnym ze znanych języków ludzi, elfów czy krasnoludów. Jest to chyba najbardziej absurdalny, bezsensowny i niczym nie uzasadniony finał jaki miałem okazję oglądać. Możliwe, że twórcom się coś pomyliło i w takcie montażu wkleili do "Zabójczego celu" zakończenie z jakiejś innej produkcji. Totalnie nie wiem jak można było coś takiego zrobić! Gdyby nie wysoki poziom brutalności dałbym bez wahania 2/10, aczkolwiek postanowiłem być litościwy. Zatem trójka, ale jedna z najsłabszych w dziejach.
źródło: http://www.imdb.com/
Ocena: 3/10.

czwartek, 7 lutego 2013

Bond No. 23: "Skyfall"

Oczekiwania odnośnie "Skyfall" były zdecydowanie większe niż w stosunku do "Quantum of Solace". Złożyło się na to wiele czynników, ale moim zdaniem najwięcej nadziei pokładano w osobie Sama Mendesa, który podjął się reżyserii 23 filmu o przygodach Jamesa Bonda. Chociaż ten angielski reżyser w późniejszej karierze nie zdołał powtórzyć sukcesu "American Beauty" to jednak kręcił niezwykle solidne produkcje. Przyznam, że osobiście liczyłem na kolejną doskonałą odsłonę, co najmniej na poziomie "Casino Royale", w końcu 50-lecie ekranowego Bonda zobowiązuje. Przed projekcją naczytałem się ponadto wielu recenzji zawodowych krytyków filmowych, którzy w większości zachwycali się cudownością nowego Bonda oraz rozbudowaną warstwą psychologiczną. W dalszej części recenzji się z wami rozprawię, kłamliwe skurwysyny! Niemniej zanim do tego dojdzie przyjrzyjmy się fabule "Skyfall".
źródło: http://www.impawards.com/index.html
W przeciwieństwie do "Quantum of Solace" najnowszy Bond nie zawiera dosłownie żadnych odwołań fabularnych do poprzedniej części. A to dziwne, ponieważ tajemnicza i potężna organizacja Quantum nie została przecież całkowicie zniszczona. Niemniej twórcy olewają te wątki i od razu rzucają nas w sam środek akcji. "Skyfall" otwiera dynamiczna sekwencja pościgu po Istambule i okolicach z wykorzystaniem wszelkich środków transportu. Odbieram to jako oczywisty ukłon ku Bondom bardziej klasycznym. 007 (Daniel Craig) ściga człowieka, który bezczelnie zrabował dysk z danymi agentów NATO zakamuflowanych we wszelakich organizacjach terrorystycznych na całym świecie. W wyniku niefortunnej walki na dachu pędzącego pociągu Bond zostaje raniony i uznany za poległego w boju. Wykorzystując uśmiech losu 007 zostaje tropikalnym bejem oddając się alkoholizmowi oraz innym przyjemnościom. Jednak gdy M (Judi Dench) nawiedzają demony przeszłości, Bond od razu porzuca idylliczne wakacje i wraca do służby JKM.
źródło: http://www.skyfall-movie.com/site/
W "Skyfall" nie mogło zabraknąć typowego dla serii zwiedzania pięknych i egzotycznych zakątków świata. Tym razem wraz z Bondem odwiedzamy Istambuł, jakieś tropiki, Szanghaj, Makao, mglisty szkocki Highland oraz klasycznie deszczowy Londyn. Dosyć nietypowym rozwiązaniem było osadzenie sporej części akcji filmu na Wyspach Brytyjskich. Same sekwencje w Londynie są dosyć długie w porównaniu do poprzednich filmów serii, ale za to zdjęcia z Chin są naprawdę imponujące! Chociaż na co dzień mam dużo styczności z chińskimi portami i lotniskami to nie spodziewałem się, że można je pokazać w tak piękny sposób. Wielkie brawa, chociaż łatwo wysunąć zarzut, że "Skyfall" to reklamówka Szanghaju i Makao (ale za to niezwykle urokliwa!). Jednak w mojej nieskromnej opinii najpiękniejsze sekwencje krajobrazowe nakręcono na szkockich wyżynach – sprawiły mi one ogromną radość i wywołały prawdziwy entuzjazm! Pod względem wizualnym "Skyfall" zasługuje na najwyższe noty. Niemniej jest to Bond wyjątkowy pod wieloma innymi aspektami. Po pierwsze wyróżnia się stosunkowo niską efektownością. Po otwierającej sekwencji myślałem, że nowy Bond będzie przeładowany efektami specjalnymi, a tu o dziwo ogromne zaskoczenie, bo ich niemal brak. Nie ma gadżetów (czyli w sumie utrzymano trend występujący od "Casino Royale"), ba nawet Q wyśmiewa oczekiwania Bonda w tej kwestii. I to mi się nawet podoba, chociaż ortodoksyjni fani serii mogą się poczuć rozczarowani.
źródło: http://www.skyfall-movie.com/site/
Jeśli chodzi o fabułę, "Skyfall" odbieram jako ogromny zawód. Upadek Bonda do wody od razu skojarzył mi się z analogiczną sceną w "Dwóch wieżach". Tyle, że Aragorn jednak postanowił nie zostać bejem i w miarę szybko się ogarnął. I tu wracamy do tak zwanej warstwy psychologicznej filmu. Jeśli zostanie bejem ma świadczyć o głębokiej psychologii postaci to ja pragnę przytoczyć przykład "Die Hard 3". Zauważmy, iż na początku zawieszony John McClane od samego rana ładuje gorzałkę i pali cygarety oglądając kreskówki. I jeśli to ma świadczyć o rozbudowanej psychologii postaci to ja twórcom "Skyfall" serdecznie dziękuję. Również rozwalanie siedziby MI6 to nie jest to coś nowego. Przypominam, że w "The World Is Not Enough" oglądaliśmy coś podobnego, aczkolwiek na mniejszą skalę. Wielu krytykowało "Prometeusza" za wykonanie skomplikowanej operacji w znacznie bardziej zaawansowanej technologicznie przyszłości, ale jakoś nikt nie czepia się, że Bond samodzielnie wyciąga sobie resztki kuli przed lustrem! Jednak prawdziwie dramatyczny spadek poziomu następuje, gdy akcja przenosi się do Szkocji. Mimo pięknych zdjęć oglądanie filmu od tego momentu przyniosło mi wiele smutku i żalu. Nie dość, że musiałem oglądać Kincade'a (Albert Finney), który stanowi jaką bondowską wersję Hagrida z "Harry'ego Pottera" to przygotowania do finałowej batalii są na poziomie średnich odncinków "Drużyny A" i "MacGyvera". Na koniec największy zarzut ode mnie: jakby na to nie patrzeć, ale przepraszam bardzo, Bond zjebał misję, a na końcu niemal całują go po rękach! Toż to absurd i nonsens w najczystszej postaci! Poza tym wszystkim dostajemy kilka ukłonów w stronę bardziej klasycznych Bondów (m.in. Aston Martin DB 5, warany w Makao), które są akceptowalne i nie wywołują uczucia żenady.
źródło: http://www.skyfall-movie.com/site/
Daniel Craig wypada w "Skyfall" przyzwoicie, aczkolwiek jako zarośnięty tropikalny bej pozbawiony wszelkiego skilla jest dla mnie obojętny. Rzeczą, którą uwielbiałem w "Casino" i "Quantum" były relacje Bonda i M. Tym razem niemalże nie miałem okazji tego uświadczyć. Chociaż Judi Dench jest świetna jak zwykle (polecam scenę, gdy stoi przy trumnach nakrytych Union Jackiem) to jakoś jej relacje z 007 nie są już tak magnetyczne jak w poprzednich odsłonach. Przepraszam za spoiler, ale jej odejście z serii mogłoby wyglądać naprawdę znacznie lepiej. Po stronie dobra występuje również prawy i sprawiedliwy Gareth Mallory. Ralph Fiennes jest w porządku, aczkolwiek jego postać jej moim zdaniem strasznie czerstwa i sztampowa. Szkoda, że będę ją musiał oglądać w kolejnych odsłonach. Zdaje się, że jedyną kwalifikacją pana Mallory'ego do bycia dobrym człowiekiem jest służba wojskowa w Irlandii Północnej. Co ciekawe w chwilach wolnych od podpalania irlandzkich domów i strzelania do uczestników pokojowych manifestacji nasz wspaniały heros dostał się do niewoli IRA. Żenua. Nowy Q (Ben Whishaw) jest bardzo młodzieżowy i niestety budzi we mnie fatalne skojarzenia z traumą "Die Hard 4.0". Dziewczyny Bonda gdzie są spytacie? Otóż i tu wprowadzono pewne novum, bo zamiast jednej są niby dwie, a faktycznie to nie ma żadnej. Naomie Harris (Eve) i Bérénice Marlohe (Sévérine) są do przyjęcia, ale jeśli miałbym wybierać to zdecydowanie stawiam na tę drugą, ponieważ coś w sobie ma. Na koniec zostaje villain Silva – świetna rola Javiera Bardem, aczkolwiek tego rodzaju postać w "Skyfall" to dla mnie zdecydowany krok w tył w stosunku do "Casino Royale". Geniusz zła z tak nieudolnym i randomowym planem? Naprawdę?
źródło: http://www.skyfall-movie.com/site/
Ewolucja dokonana w "Casino Royale" na nowo ożywiła serię i nadała jej pewne znamiona realizmu. "Quantum" było w miarę w porządku, ale zdecydowanie nie dorównywało poziomem części poprzedniej. Natomiast kierunek w jakim podąża "Skyfall" wywołuje u mnie potężny niepokój. Film Sama Mendesa mogę z pewnością zakwalifikować jako najdziwniejszego Bonda lub eksperyment, który po prostu nie wypalił. Ostateczna ocena "Skyfall" sprawiła mi wiele trudności, gdyż umiejscowienie 23 Bonda w odniesieniu do całej serii nie było łatwym wyzwaniem. Na pewno przegrywa z klasycznymi filmami z Seanem Connerym i "Casino Royale". Tu nie ma żadnych wątpliwości. Problem pojawił się jednakże w odniesieniu do "Quantum", które większość ludzi hejtuje (moim zdaniem niezasłużenie). Z pewnych względów miałem ochotę uhonorować "Skyfall" podobną oceną, choćby za piękne zdjęcia czy dobre aktorstwo. Po głębokim namyśle uznałem jednak, że 7/10 to zbyt wygórowana ocena dla produkcji Sama Mendesa. Zbyt wygórowane oczekiwania w stosunku do "Skyfall" oraz straszliwie słaby scenariusz przyniosły niespodziewanie ogromne rozczarowanie. Jeśli kiedykolwiek IMDb wprowadzi połówki, to ocena pójdzie z deczka w górę. Niemniej z ogromnym niepokojem oczekuję 24 Bonda.
źródło: http://www.skyfall-movie.com/site/

Ocena: 6/10.

środa, 6 lutego 2013

"Groundhog Day"

Szczęśliwie "Dzień Świstaka" powstał w okresie, w którym twórcy filmów określanych mianem komedii mieli jeszcze jakiś szacunek do swojej widowni. Patrząc na komedie z dwóch ostatnich dekad na palcach jednej ręki mogę zliczyć te, który były autentycznie zabawne. Nie chcę nawet wspominać o polskich produkcjach, gdyż ostatnio rodzime filmy rozrywkowe odważnie eksplorują nieznane dotąd poziomy chujowości. Co gorsza, mimo miażdżącej krytyki, cały czas powstają nowe filmy, które są jeszcze gorsze od poprzednich. Zastanawiam się jak jest w ogóle możliwe i jak długo to jeszcze potrwa? Abstrahując od powyższych wynaturzeń dzisiaj na warsztat biorę przykładową amerykańską produkcję z ciekawym pomysłem przekutym w autentycznie zabawny i inteligentny film.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Tytułowy Dzień Świstaka to doroczne święto obchodzone w zadupnym miasteczku w Pensylwanii. Generalna idea tegoż wieśniackiego festynu to prognoza wcześniejszego nadejścia wiosny, za którą odpowiada miejscowy świstak. Sławny telewizyjny ekspert od pogody Phil (Bill Murray) każdego roku udaje się na zadupie, aby przeprowadzić relację z bezsensownych igrzysk. Dziennikarz jest coraz bardziej zdegustowany otaczającą go małomiasteczkową rzeczywistością. Z pogardą odnosi się nie tylko do miejscowych, ale i do swojej ekipy składającej się z producentki Rity (Andie MacDowell) oraz kamerzysty Larry’ego (Chris Elliott). Czara goryczy zostaje przelana, gdy wskutek śnieżycy Phil musi zostać w Pensylwanii na kolejny dzień. Co gorsza po obudzeniu odkrywa, że wpadł w pętlę czasową i nieskończoną ilość razy będzie przeżywał Dzień Świstaka.
źródło: http://www.starpulse.com/
Pomysł zabawy z czasem jest zaiste wyśmienity! Daje bowiem wiele wspaniałych możliwości i muszę przyznać, że pod tym względem rozwój fabuły mnie nie rozczarowuje. Oglądamy jak Phil powoli uczy się radzić sobie z powtarzalnością Dnia Świstaka. Początkowo jest bardzo nieporadny i zagubiony. Z czasem nasz bohater odkrywa jak w łatwy sposób może realizować partykularne interesy wykorzystując wiedzę uzyskaną dnia poprzedniego. Mimo wszystko nie jest to łatwa droga, przez co Phil ponosi wiele zabawnych porażek. Genialnie ukazano niektóre sceny powtarzane po kilka razy, a różniące się od siebie jedynie pojedynczym szczegółem. Podobny motyw powtarzającego się w kółko tego samego dnia wykorzystano między innymi w jednym z odcinków "Z archiwum X" (o ile mnie pamięć nie myli dotyczył napadu na bank). Do świetnego pomysłu fabularnego dodano niezwykle śmieszne dialogi, które nie są ani trochę żenujące nawet w dzisiejszych czasach. A że jest niemal oczywisty wątek miłosny? Co z tego, "Dzień Świstaka" to ciepła komedia, która ma cieszyć widzów i moim zdaniem tę rolę doskonale spełnia.
źródło: http://www.starpulse.com/
Największą siłą filmu Harolda Ramisa jest Bill Murray. Wprost imponujące aktorstwo! Murray stworzył postać z krwi i kości: Phil jest autentycznym i zadufanym w sobie kutasem, który fatalnie znosi małomiasteczkowe realia. Z drugiej strony wydaje mi się, że mamy wiele wspólnego, bo widziałbym u siebie podobne reakcje na tego rodzaju atrakcje. Tyluż debili wokół nas przecież! Świetna rola, naprawdę nie wyobrażam sobie aby ktokolwiek inny niż Murray mógł wypowiadać kwestie Phila. W całym swoim życiu poznałem tylko jedną osobę, która otwarcie przyznała, że nienawidzi tego aktora. Chociaż do dzisiaj nie rozumiem za co – ale cóż poradzić, takież są uroki dyskusji na melanżach. Gdybym wierzył w sens Oscarów, Murray z pewnością powinien dostać jednego za tę rolę. Na przeciwnym biegunie, w stosunku do zachowania Phila, znalazła się natomiast Rita, która świetnie bawi się w czasie Dnia Świstaka. Andie MacDowell stworzyła bardzo ciepłą i sympatyczną postać, którą większość widzów polubi natychmiast. Całkiem fajna i dosyć przekonująca rola. Również Chris Elliott zagrał bardzo dobrze, wcielając się w trochę może niezdarnego, ale wesołego kamerzystę Larry'ego. Nie zawodzi także rzesza aktorów drugoplanowych grająca małomiasteczkowych bohaterów często występujących jedynie w pojedynczych epizodach.
źródło: http://www.starpulse.com/
Jeśli macie zatem ochotę obejrzeć inteligentną (w pełnym tego słowa znaczeniu) komedię to śmiało polecam "Dzień Świstaka". Na pewno nie będziecie zażenowani poziomem żartów, gdyż filmu nie wypełniają homoseksualne odwołania bądź też kloaczne żarty typowe dla przykrej polskiej kinematografii rozrywkowej. W sumie to trudno mi sobie wyobrazić, aby ktokolwiek z Was nie oglądał jeszcze tej produkcji, gdyż puszczano ją już chyba z milijion razy w telewizji. Ale życie bywa pełne niespodzianek, więc gorąco polecam, gdyż jest to jedna z najlepszych komedii w dziejach Hollywood.
źródło: http://www.gonemovies.com/
Ocena: 8/10.