środa, 20 lutego 2013

"Street Kings"

Mam ogromny problem z Davidem Ayerem, gdyż chociaż jest to nad wyraz utalentowany scenarzysta ("Training Day", "End of Watch") i reżyser ("End of Watch") to potrafi zaliczyć totalne wtopy na obu polach swojej działalności. Dotychczas miałem okazję obejrzeć trzy filmy, które wyreżyserował i mogę stwierdzić, że Ayer swoją twórczością balansuje na skrajnie różnych poziomach. "End of Watch" to kino wybitne ponad miarę, "Harsh Times" raczej solidne, może nawet rzemieślnicze, natomiast "Street Kings" z 2008 roku to... No, właśnie co to jest? Niby miał być nowy "Training Day", niby znowu odmęty L.A. (motyw stale powracający w reżyserskiej karierze Ayera), brudni gliniarze i bezlitosne gangi, ale wyszło z tego coś strasznie dziwnego i niemal kompletnie nieudanego. Dlaczego stało się tak, a nie inaczej postaram się wyjaśnić poniżej.
Całkiem fajny plakat. Szkoda, że film taki marny...
źródło: http://www.impawards.com/index.html
"Street Kings" ("Królowie ulicy" – tym razem brawa za niezwykle trafne tłumaczenie), jak już wspomniałem wyżej, osadzone zostało w gorących klimatach Kalifornii. Głównym bohaterem filmu jest straszliwie umęczony życiem detektyw Ludlow (Keanu Reeves). Nie dość, że wstaje pod wieczór, to jeszcze wali gorzałkę niemal od razu, a w wolnych chwilach morduje członków koreańskich gangów. Wesołe życie naszego bohatera jednak zbliża się ku końcowi, gdyż mimo protekcji ze strony kapitana Wandera (Forest Whitaker), zaczyna się nim interesować wydział wewnętrzny LADP. Wszystko za sprawą zeznań Washingtona (Terry Crews), byłego partnera Ludlowa, który został usunięty z jednostki za swoją praworządność. Nasz bohater postanawia zatem przemówić ex-koledze do rozsądku za pomocą ciężkiego wpierdolu, ale bijatykę przerywa brutalna egzekucja Washingtona dokonana przez bliżej niezidentyfikowanych osobników. Jak łatwo się domyślić Ludlow staje się najważniejszym podejrzanym, ale mimo ciężkiej sytuacji w wydziale postanawia odnaleźć morderców byłego partnera.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Ayer niby jakiś pomysł na film miał, ale jako, że oglądałem multum kina policyjnego to zakończenie przewidziałem bardzo szybko. Nie trzeba było specjalnego wysiłku umysłowego, aby dowiedzieć się kim naprawdę jest villain. Zatem jestem straszliwie rozczarowany przewidywalnością "Street Kings", chociaż muszę z drugiej strony przyznać, że zakończenie jest jednak troszkę przewrotne i warto zwrócić na nie uwagę. Na pewno można to było zrobić o wiele gorzej, a tak przynajmniej dostajemy jakieś smaczki. Uwaga! W tej produkcji nie występuje na szczęście klasyczny już motyw konfliktu miejscowej policji z władzami federalnymi. Prawdziwa ulga! Ale za to dostajemy fatalne dialogi – chyba jedne z najgorszych w XXI wieku. Pozwolę sobie przytoczyć jeden sztandarowy przykład. Grace (Martha Higareda) pocieszając Ludlowa rzuca kwestię w stylu "ze zła może wyniknąć dobro" – bitch, please! For real? Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: godne to twórczości Paulo Coelho. Wszelkie strzelaniny i mordobicia są na szczęście dosyć brutalne, ale mają pewną wadę, o której napiszę przy postaci Ludlowa. Fajnie wypadła scena z przesłuchaniem kolesia zaplątanego w drut kolczasty, ale to raczej wyjątek niż reguła. Osadzenie akcji w Mieście Aniołów dawało szansę na widowiskowe zdjęcia tętniącej wielokulturowością metropolii, ale pod tym względem nie uświadczyłem nic wyjątkowego.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Przyjrzyjmy się zatem postaciom oraz popisom aktorskim. Muszę przyznać, że Ayer zebrał całkiem przyzwoity gwiazdozbiór, wzbogacony dodatkowo o wielkie sławy amerykańskiego rapu. Detektyw Ludlow w wykonaniu Keanu Reveesa wypada raczej miałko, gdyż aktor ten od czasów "Matrixa" postanowił ograniczyć warsztat do tylko jednego wyrazu twarzy. Kontrastuje to trochę z głębią jego postaci. Gliniarz zapija się bowiem gorzałką all day long z powodu śmierci żony i przez to ma problemy w pracy. Nie wiem jednakże czy to z powodu częstego obcowania z alkoholem Ludlow zyskał niemal nieśmiertelność. Mimo licznych wpierdoli i strzelanin nasz bohater został jedynie raz lekko raniony, a nawet to nie wywołało u niego najmniejszego grymasu bólu. Zaiste przez kompletny brak uczuć i obrażeń można podejrzewać, że Keanu Reeves wcielił się w postać cyborga. W zasadzie dla kontrastu chciałbym zobaczyć remake "Street Kings", w którym główną rolę zagrałby demoniczny Nicolas Cage.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Bardzo przekonująco natomiast wypada Forest Whitaker, wcielający się w kapitana Wandera. Dobra i ciekawa rola, naprawdę przykuwa uwagę widza. Fanów dr House'a z pewnością ucieszy Hugh Laurie (kapitan Biggs), aczkolwiek dla mnie jest to niemal jawne przeszczepienie serialowej postaci do filmu – niemniej świetnej postaci. Chris Evans (Diskant) zagrał straszliwie topornie i ciężko się go ogląda na ekranie. Oprócz wyżej wymienionych na ekranie pojawiają się m.in.: Jay Mohr (fajna rola), Naomie Harris (nie mam zastrzeżeń) oraz Amaury Nolasco (raczej sztampowa kreacja). Na koniec zostawiam sobie dwie gwiazdy rapu pojawiające się w "Street Kings". Moim zarówno Common, jak i The Game, pokazali się w filmie Ayera z bardzo dobrej strony, grając w niezwykle naturalny sposób. Szkoda, że nie było większej ilości scen z ich udziałem, bo to naprawdę konkretne chłopaki, chociaż rap nagrywają całkowicie odmienny. Zasadniczo "Street Kings" mogę polecić jedynie ze względu na co niektóre kreacje aktorskie, bo pod względem fabularnym nie obejrzymy raczej niczego nowego. Jeśli liczycie na drugi "Training Day" z pewnością będziecie rozczarowani, ale jako film obiadowy lub kacowy sprawdza się całkiem nieźle.
źródło: http://movies.yahoo.com/
Ocena: 5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz