Mam ogromny problem z
Davidem Ayerem, gdyż chociaż jest to nad wyraz utalentowany
scenarzysta ("Training Day", "End of Watch") i
reżyser ("End of Watch") to potrafi zaliczyć totalne
wtopy na obu polach swojej działalności. Dotychczas miałem okazję
obejrzeć trzy filmy, które wyreżyserował i mogę stwierdzić, że
Ayer swoją twórczością balansuje na skrajnie różnych poziomach.
"End of Watch" to kino wybitne ponad miarę, "Harsh
Times" raczej solidne, może nawet rzemieślnicze, natomiast
"Street Kings" z 2008 roku to... No, właśnie co to jest?
Niby miał być nowy "Training Day", niby znowu odmęty
L.A. (motyw stale powracający w reżyserskiej karierze Ayera),
brudni gliniarze i bezlitosne gangi, ale wyszło z tego coś
strasznie dziwnego i niemal kompletnie nieudanego. Dlaczego stało
się tak, a nie inaczej postaram się wyjaśnić poniżej.
Całkiem fajny plakat. Szkoda, że film taki marny... źródło: http://www.impawards.com/index.html |
"Street Kings"
("Królowie ulicy" – tym razem brawa za niezwykle trafne
tłumaczenie), jak już wspomniałem wyżej, osadzone zostało w
gorących klimatach Kalifornii. Głównym bohaterem filmu jest
straszliwie umęczony życiem detektyw Ludlow (Keanu Reeves). Nie
dość, że wstaje pod wieczór, to jeszcze wali gorzałkę niemal od
razu, a w wolnych chwilach morduje członków koreańskich gangów.
Wesołe życie naszego bohatera jednak zbliża się ku końcowi, gdyż
mimo protekcji ze strony kapitana Wandera (Forest Whitaker), zaczyna
się nim interesować wydział wewnętrzny LADP. Wszystko za sprawą
zeznań Washingtona (Terry Crews), byłego partnera Ludlowa, który
został usunięty z jednostki za swoją praworządność. Nasz
bohater postanawia zatem przemówić ex-koledze do rozsądku za pomocą
ciężkiego wpierdolu, ale bijatykę przerywa brutalna egzekucja
Washingtona dokonana przez bliżej niezidentyfikowanych osobników.
Jak łatwo się domyślić Ludlow staje się najważniejszym
podejrzanym, ale mimo ciężkiej sytuacji w wydziale postanawia odnaleźć
morderców byłego partnera.
źródło: http://movies.yahoo.com/ |
Ayer niby jakiś pomysł
na film miał, ale jako, że oglądałem multum kina policyjnego to
zakończenie przewidziałem bardzo szybko. Nie trzeba było
specjalnego wysiłku umysłowego, aby dowiedzieć się kim naprawdę
jest villain. Zatem jestem straszliwie rozczarowany
przewidywalnością "Street Kings", chociaż muszę z
drugiej strony przyznać, że zakończenie jest jednak troszkę
przewrotne i warto zwrócić na nie uwagę. Na pewno można to było
zrobić o wiele gorzej, a tak przynajmniej dostajemy jakieś smaczki.
Uwaga! W tej produkcji nie występuje na szczęście klasyczny już
motyw konfliktu miejscowej policji z władzami federalnymi. Prawdziwa
ulga! Ale za to dostajemy fatalne dialogi – chyba jedne z
najgorszych w XXI wieku. Pozwolę sobie przytoczyć jeden sztandarowy
przykład. Grace (Martha Higareda) pocieszając Ludlowa rzuca kwestię
w stylu "ze zła może wyniknąć dobro" – bitch, please!
For real? Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: godne to twórczości
Paulo Coelho. Wszelkie strzelaniny i mordobicia są na szczęście
dosyć brutalne, ale mają pewną wadę, o której napiszę przy
postaci Ludlowa. Fajnie wypadła scena z przesłuchaniem kolesia
zaplątanego w drut kolczasty, ale to raczej wyjątek niż reguła.
Osadzenie akcji w Mieście Aniołów dawało szansę na widowiskowe
zdjęcia tętniącej wielokulturowością metropolii, ale pod tym
względem nie uświadczyłem nic wyjątkowego.
źródło: http://movies.yahoo.com/ |
Przyjrzyjmy się zatem
postaciom oraz popisom aktorskim. Muszę przyznać, że Ayer zebrał
całkiem przyzwoity gwiazdozbiór, wzbogacony dodatkowo o wielkie
sławy amerykańskiego rapu. Detektyw Ludlow w wykonaniu Keanu
Reveesa wypada raczej miałko, gdyż aktor ten od czasów "Matrixa"
postanowił ograniczyć warsztat do tylko jednego wyrazu twarzy.
Kontrastuje to trochę z głębią jego postaci. Gliniarz zapija się
bowiem gorzałką all day long z powodu śmierci żony i przez
to ma problemy w pracy. Nie wiem jednakże czy to z powodu częstego
obcowania z alkoholem Ludlow zyskał niemal nieśmiertelność. Mimo
licznych wpierdoli i strzelanin nasz bohater został jedynie raz
lekko raniony, a nawet to nie wywołało u niego najmniejszego
grymasu bólu. Zaiste przez kompletny brak uczuć i obrażeń można
podejrzewać, że Keanu Reeves wcielił się w postać cyborga. W
zasadzie dla kontrastu chciałbym zobaczyć remake "Street
Kings", w którym główną rolę zagrałby demoniczny Nicolas
Cage.
źródło: http://movies.yahoo.com/ |
Bardzo przekonująco
natomiast wypada Forest Whitaker, wcielający się w kapitana
Wandera. Dobra i ciekawa rola, naprawdę przykuwa uwagę widza. Fanów
dr House'a z pewnością ucieszy Hugh Laurie (kapitan Biggs),
aczkolwiek dla mnie jest to niemal jawne przeszczepienie serialowej
postaci do filmu – niemniej świetnej postaci. Chris Evans
(Diskant) zagrał straszliwie topornie i ciężko się go ogląda na
ekranie. Oprócz wyżej wymienionych na ekranie pojawiają się
m.in.: Jay Mohr (fajna rola), Naomie Harris (nie mam zastrzeżeń)
oraz Amaury Nolasco (raczej sztampowa kreacja). Na koniec zostawiam
sobie dwie gwiazdy rapu pojawiające się w "Street Kings".
Moim zarówno Common, jak i The Game, pokazali się w filmie Ayera z
bardzo dobrej strony, grając w niezwykle naturalny sposób. Szkoda,
że nie było większej ilości scen z ich udziałem, bo to naprawdę
konkretne chłopaki, chociaż rap nagrywają całkowicie odmienny.
Zasadniczo "Street Kings" mogę polecić jedynie ze względu
na co niektóre kreacje aktorskie, bo pod względem fabularnym nie
obejrzymy raczej niczego nowego. Jeśli liczycie na drugi "Training
Day" z pewnością będziecie rozczarowani, ale jako film
obiadowy lub kacowy sprawdza się całkiem nieźle.
źródło: http://movies.yahoo.com/ |
Ocena: 5/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz