niedziela, 29 czerwca 2014

"Live Free or Die Hard"



Doskonale pamiętam moment, gdy wchodząc do jednej z kieleckich galerii handlowych, zobaczyłem plakat "Szklanej Pułapki 4.0". Od razu pomyślałem: What the fuck is this shit? Im dłużej wpatrywałem się w łysinę Bruce’a Willisa, tym więcej nasuwało się pytań. Dlaczego Hollywood, stworzywszy tak znakomitą trylogię kina akcji, nie mogło pozostawić Johna McClane’a w wieczystym spoczynku? A jeśli już reaktywacja była nieunikniona to czemu dopiero po ponad dekadzie od ostatniej części zapadła decyzja o wznowieniu serii? Jakim cudem reżyserem tegoż projektu został Len Wiseman, który ówcześnie miał za sobą jedynie dwie odsłony "Underworld"? Oczywiście zawsze musimy pamiętać, że współczesnym światem rządzi złota zasada Murphy’ego: zasady ustala ten, kto ma złoto. A ponadto hajs się musi zgadzać. Zawsze i bezwarunkowo. Zanim przejdę do opisu fabuły to wreszcie propsy dla tłumaczy. Doskonale wiadomo jak traumatyczną serią dla rodzimych translatorów jest "Die Hard", ale w tym przypadku tytuł "Szklana Pułapka 4.0" przynajmniej częściowo nawiązuje do ekranowych wydarzeń. Abstrahując oczywiście od faktu, że nijak się ma do angielskiego, znakomitego oryginału "Live Free or Die Hard".
źródło: http://www.impawards.com
Cóż zatem przynosi pierwsze "Die Hard" w XXI wieku? Pozbawiony owłosienia i umęczony straszliwie życiem John McClane (Bruce Willis) wolne chwile wypełnia totalitarną inwigilacją własnej córki. Po kolejnej trudnej rodzicielskiej interwencji heros nowojorskiej policji dostaje zadanie o poziomie trudności godnym rookies. Otóż John ma zgarnąć młodocianego hakera Matta Farrella (Justin Long) i dostarczyć go żywego do wskazanej siedziby FBI. Proste jak ścieżka kolumbijskiego koksu. Niemniej sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy okazuje się, że na życie komputerowca czyhają profesjonalni asasyni, a ponadto ojczyzna Wuja Sama pogrąża się w chaosie po cyberterrorystycznym ataku.
© 20th Century Fox
Nie płakałem, gdy George Lucas postanowił zniszczyć legendę "Star Wars" i nakręcił nową trylogię z Jar Jar Binksem. Nie uroniłem również ani jednej łzy, kiedy Lucas do spóły ze Spielbergiem dokonali brutalnego gwałtu na postaci Indiany Jonesa. O wiele bardziej zabolało mnie to, co Len Wiseman i jego wesoła ekipa zrobiła z legendą Johna McClane’a. Tego nie da się po prostu opisać w żadnym ludzkim ani elfim języku, zatem pozostaje jedynie wypełniona nienawiścią Czarna Mowa. "Live Free or Die Hard" wpisuje się totalnie w nurt gównianego, złagodzonego kina akcji, które nastało po bezkompromisowych latach 80-tych. Mało krwi, jeszcze mniej brutalnej przemocy, prawie zero bluzgania, nikt nie pali, a ekran wypełniają cipowaci pseudoherosi, których Mike Danton razem rozjebałby jednym skillem. I właśnie do takiego gówna, opakowanego w atrakcyjne pudełko efektów specjalnych, włożono Johna McClane’a, jednocześnie pozbawiając go wszelkich atrybutów z poprzednich części. W czwartej części McClane stał się prawdziwym über-herosem z niezwykle wysokim restoration. Wystarczy wspomnieć scenę, w której John z powodu ciężkich obrażeń ledwie człapie, by po dosłownie chwili biec sprintem jak naćpany Ben Johnson. Generalnie cała cyfrowa otoczka pasuje do analogowego "Die Hard" jak płyta winylowa do odtwarzacza Blu-ray.
© 20th Century Fox
Scenariusz autorstwa Marka Bombacka jest tyleż efektowny, co absurdalny oraz słaby. Może nie czepiałbym się, gdyby chodziło o jakiś inny film, ale mamy przecież do czynienia z czwartym "Die Hard"! Idiotyzmów jest cała masa, nie starczyłoby miejsca, aby wymienić wszystkie, więc skupimy się jedynie na najbardziej przytłaczających. Z niewiadomych przyczyn cyber villain Gabriel (Timothy Olyphant) przemawia do swoich współpracowników w języku angielskim, natomiast oni odpowiadają szefowi po francusku – nie za bardzo potrafię to zrozumieć. Dobrze wiedzieć, że do jednego z najważniejszych centrów zarządzania energetycznego można wjechać samochodem (chodzi mi o kluczowy pokój, w którym umieszczoną całą aparaturę sterującą). Aczkolwiek to jeszcze nie było szczytowe osiągnięcie naszego herosa. Wyobraźcie sobie, że John zabił człowieka wodą z hydrantu, zniszczył helikopter za pomocą auta (wyraźny follow up do "Rambo III"), a na dodatek dosłownie wskoczył na myśliwiec F-35. Ostatni motyw to już totalna żenada, której nie da się oglądać. Dodatkowo pojawia się straszliwie męczący wątek rodzicielski, który szczęśliwie zdominuje dopiero kolejną część przygód McClane’a. Ogólnie rzecz biorąc scenariusz nie jest godzien tak wspaniałej serii, jaką jest "Die Hard".
© 20th Century Fox
Aktorstwo. Jak wspominałem wyżej Bruce Willis gra umęczonego życiem Johna McClane’a, postać w rodzaju Johna Rambo z "Rambo IV". Jeden z ulubionych herosów mojego dzieciństwa stracił tym samym cały urok, a Yippi-kay-ay, motherfucker nie bawi już tak jak kiedyś. Ponadto do towarzystwa dostał najgorszego kompaniona wszech czasów – kompletnie zjebanego nerda astmatyka. Justin Long wypada tragicznie stereotypowo, a między pozytywnymi postaciami nie ma żadnej chemii. Villain w wykonaniu Timothy’ego Olyphanta charakteryzuje się ujemną charyzmą i stawianie go w jednym szeregu z czarnymi charakterami z poprzednich części stanowi dla tych ostatnich ogromną ujmę. Na drugim planie również nie dzieje się nic ciekawego, bo ani typowy federalny Bowman (Cliff Curtis) ani do szpiku kości zła Mai (Maggie Q) nie wzbudzili u mnie większego zainteresowania. Z ciekawostek warto odnotować natomiast pojawienie się na ekranie Kevina Smitha w roli hakera Warlocka.
© 20th Century Fox
Jednakże żeby uniknąć zarzutów o stronniczość i stopniowe pogrążanie się w odmętach hejtingu postanowiłem wypunktować jasne strony "Live Free or Die Hard". Co prawda wskazanie zalet filmu Wisemana zajęło mi kilka dni wypełnionych głębokimi refleksjami nad sensem tegoż przedsięwzięcia, ale ostatecznie chyba było warto. Poniżej zatem przedstawiam subiektywne plusy czwartej części "Die Hard":
  • fajnie, że twórcy po raz kolejny pobawili się tytułem filmu, a nie bezmyślnie dodali kolejną cyferkę,
  • "Live Free or Die Hard" w końcu się kończy,
  • film Wisemana mógł trwać o wiele dłużej niż 128 minut,
  • nakręcono wiele gorszych produkcji,
  • "A Good Day to Die Hard" jest jeszcze gorsze.
Gdyby pułkownik Walter E. Kurtz obejrzał "Live Free or Die Hard" zapewne umarłby z rozpaczy, a przed śmiercią wyszeptałby: Gunwo. Gunwo
John, pls!
© 20th Century Fox
Ocena: 3/10.

Recenzje pozostałych części "Die Hard":

niedziela, 22 czerwca 2014

"Deep Cover"



Yeah, and you don’t stop, cause it’s 1-8-7 on a undercover cop – wersy z piosenki Deep Cover Dr Dre i Snoop Dogga wryły mi się w pamięć w licealnym okresie fascynacji gangsta rapem. Były to radosne czasy, gdy wielu uważało, że miasto CK w czasie wakacji jest niemal jak słoneczna Kalifornia, a mury zdobiły monumentalne napisy Eazy-E. Niemniej nie o czasach utraconej młodości jest to opowieść. Wspomniany wyżej utwór pochodził bowiem ze ścieżki dźwiękowej filmu "Deep Cover" w reżyserii znanego, czarnoskórego aktora Billa Duke’a. Skąpane w słońcu L.A., narkotyki oraz brudni gliniarze stanowiły bardzo kuszącą zachętę by zmierzyć się wreszcie z tą produkcją.
źródło: http://www.impawards.com
Jak wskazuje angielski tytuł (i co jednocześnie stara się oddać polskie przegięte tłumaczenie - "Podwójny kamuflaż") "Deep Cover" to opowieść o gliniarzu działającym pod przykrywką. John Hull (Laurence Fishburne) po fatalnych doświadczeniach z ojcem narkomanem postanowił zostać stróżem prawa by zaprowadzić na ulicach prawo i porządek. Z powodu koloru skóry nasz bohater zostaje jednakże wytypowany do misji, która w każdym elemencie przeczy jego sztywnym zasadom moralnym. Wszechmocy agent DEA Carver (Charles Martin Smith) chce bowiem, aby John ruszył na ulice L.A. i zaczął sprzedawać towar. Sukcesywnie zwiększając obroty zakamuflowany gliniarz ma dotrzeć na szczyty narkotykowego Olimpu, by wyeliminować latynoskiego króla anielskiego pyłu Gallegosa (Arthur Mendoza).
źródło:  http://www.moviestillsdb.com
Zasiadając do projekcji "Deep Cover" miałem dosyć mgliste wspomnienie filmu ze starych czasów. Wydawało mi się, że produkcja Billa Duke’a opowiada o gliniarzu, który pracując pod przykrywką zaczyna za bardzo fascynować się nową tożsamością i stopniowo zatraca poczucie rzeczywistości. Myślałem, że John stopniowo będzie pogrążał się w handlu anielskim pyłem i czerpał garściami z finansowych profitów by w końcu zapomnieć, że stoi po złej stronie. Gdyby twórcy poszli w tę stronę i dobrze ukazali moralne dylematy bohatera "Deep Cover" mogłoby stać się naprawdę znakomitym filmem. Niestety, jak to coraz częściej w życiu bywa, wyobrażenia nijak miały się do rzeczywistości. Przedstawiona historia nie ma w sobie praktycznie żadnego ciężaru psychologicznego. Ot, John  wraz z żydowskim prawnikiem Davidem Jasonem (Jeff Goldblum) pchają na ulice coraz więcej koksu, stopniowo nawiązując coraz lepsze koneksje. Niestety ich dostawcy się zdecydowanie oderwani od rzeczywistości i nie potrafią nawet stworzyć spójnej organizacji. Na dodatek w filmie całkowicie pominięto temat gangów, które na początku lat 90-tych toczyły w L.A. krwawe boje. Niemal wszystkie czarne charaktery to kompletne, straszliwie przerysowane pojeby, żyjące w jakimś kompletnie nierealistycznym świecie. Barbosa grający w łapki czy też Guzman w pelerynie naprawdę mogą odcisnąć negatywne piętno na psychice widza.
źródło:  http://www.moviestillsdb.com
"Deep Cover" to kolejny film, w którym DEA pokazana została w fatalnym świetle. Naprawdę nie potrafię zrozumieć dlaczego Hollywood tak bardzo uwzięło się akurat na tę agencję. Nie potrafię przypomnieć sobie żadnej produkcji, w której agenci DEA nie byliby bandą skorumpowanych narkomanów, mordującą niewinnych ludzi dla osiągnięcia własnych korzyści. Tutaj nie jest może aż tak źle, niemniej Carver momentami jest prawdziwym skurwysynem. Jednak nie to najbardziej drażni w filmie Duke’a. Momentami "Deep Cover" jest naprawdę głupawe. Wystarczy wspomnieć scenę ucieczki limuzyną przed radiowozami czy też motyw produkcji syntetycznego, legalnego narkotyku, który miałby zastąpić anielski pył. Przemiana spokojnego prawnika w totalnie pojebanego, chciwego asasyna bardzo przypomina o rok późniejsze "Carlito’s Way". Niestety zestawiając obydwie postacie bardzo łatwo dojść do wniosku, że Sean Penn bije na głowę Jeffa Goldbluma w każdym aspekcie.
źródło:  http://www.moviestillsdb.com
Pod względem aktorstwa z pewnością wyróżnia się Laurence Fishburne, który mocno stara się na ekranie dać z siebie wszystko. John Hull w jego wykonaniu to naprawdę ciekawa postać i bardzo żałuję, że scenariusz nie poszedł w kierunku, którego oczekiwałem. "Deep Cover" niestety ma tę smutną przypadłość, iż poza głównym bohaterem w filmie praktycznie nie ma ciekawych postaci. Przemiana Jeffa Goldbluma w ruthless psycho killera jest wysoce nierealistyczna, a ponadto niezbyt dobrze zagrana. Carver to z kolei odrażające indywiduum, ale trzeba przy tym podkreślić, że Charles Martin Smith całkiem nieźle odnalazł się w tej niewdzięcznej roli. Po stronie totalnego zła całkiem nieźle zaprezentował się Roger Guenveur Smith, ale jak już wspominałem reszta latynoskich villainów to kompletnie przerysowane postacie, które ogląda się z prawdziwym trudem.
źródło:  http://www.moviestillsdb.com
W zasadzie wśród setek podobnych produkcji "Deep Cover" wyróżnia się jedynie zapadającą w pamięć ścieżką dźwiękową. Poza tym niestety jest to raczej średnio udana produkcja, która charakteryzuje się niewykorzystanym potencjałem. Gdyby twórcy poszli wskazaną przeze mnie w recenzji drogą i zrobili to dobrze to podejrzewam, że "Deep Cover" mogłoby naprawdę zamieść konkurencję, a może nawet stać się klasykiem kina policyjnego z początku lat 90-tych. Naprawdę szkoda patrzeć jak aktorskie wysiłki Laurence’a Fishburne’a idą na marne, a film Billa Duke’a zamiast zrobić różnicę pogrąża się w odmętach wtórności i idiotyzmów.
źródło:  http://www.moviestillsdb.com
Ocena: 5/10 (gwiazdka wyżej za dobre OST).

niedziela, 15 czerwca 2014

"Edge of Tomorrow"



I otóż nadeszła wreszcie wiekopomna chwila, w której przełamana została ponad dwumiesięczna kinowa absencja. Niestety tenże wiekopomny czyn dokonał się w mało chwalebnym miejscu – bonarkowym kinoplebsie. Zwykle unikam kinoplebsów, ponieważ szczerze nienawidzę tego rodzaju przybytków. Niestety w przypadku "Edge of Tomorrow" wybór był dosyć ograniczony: albo idziemy do chlewu albo czekamy na najlepsze ruskie torrenty. Film Douga Limana zainteresował mnie od momentu, gdy poznałem zarys fabuły. Odkąd pamiętam lubiłem kinowe zabawy czasem, a zapętlanie tego samego dnia zawsze przywołuje znakomite wspomnienia "Dnia Świstaka" czy też świetnego odcinka "Z Archiwum X" o napadzie na bank. I to właśnie ów czas Towarzyszu Otwór, a nie Emily Blunt, był głównym powodem mojego zapału do obejrzenia "Edge of Tomorrow". Niemniej po seansie śmiało stwierdzam, że warto zobaczyć film choćby dla niej.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Edge of Tomorrow" rozgrywa się kilka lat po nieoczekiwanej jak zwykle inwazji obcych. Jednakże tym razem najeźdźcy postanowili oszczędzić ojczyznę Wuja Sama i z całą mocą uderzyli na Stary Kontynent. Europejskie armie niezbyt sobie poradziły z atakiem z kosmosu, a mówiąc szczerze dostały totalny wpierdol. Niestety również nasza ukochana Polsza została opanowana przez krwiożercze istoty. Dopiero daleko na wschodzie połączone siły rosyjsko-chińskie dały odpór najeźdźcom. My jednak skupimy się na froncie zachodnim. Połączone armie ludzkości szykują się bowiem do operacji Downfall, która jako żywo przypomina lądowanie w Normandii. Kiedy major Cage (Tom Cruise), specjalista od PR, dowiaduje się, że ma wziąć osobiście udział w desancie na francuskie plaże, nie pała wielkim entuzjazmem. W trakcie rozmowy z generałem Brighamem (Brendan Gleeson) posuwa się do szantażu za co zostaje zdegradowany do szeregowca i nominowany do pierwszego rzutu. Operacja zamienia się w krwawą jatkę, a nasz heros bardzo szybko ponosi śmierć. Jednakże zamiast szukać swego miejsca w Valhalli Cage wpada w pętlę czasową i w nieskończoność powtarza feralny dzień inwazji.
źródło: http://www.edgeoftomorrowmovie.com
Przyznam szczerze, że w pierwszych minutach "Edge of Tomorrow" siedziałem wkurwiony i wysoce rozczarowany, rozmyślając jak wiele monet poszło w błoto. Sztampowy początek, w którym o inwazji obcych dowiadujemy się z wiadomości telewizyjnych, zdecydowanie nie był zachwycający. Wydaje mi się, iż takowe rozwiązania oglądałem już co najmniej milijon razy. Niemniej z każdą kolejną minutą moja sympatia do filmu Limana rosła w postępie geometrycznym. Po pierwsze główny bohater nie jest maszyną do zabijania w stylu legendarnego Mike’a Dantona czy też Johna Rambo. Tom Cruise gra zwykłego kolesia, który początkowo nie ma jaj ze stali ani też nie przejawia jakiejkolwiek chęci do chwalebnego oddania życia za ojczyznę na francuskiej plaży. Jego bohaterski udział w operacji Downfall kończy się po jakichś 3 minutach, aczkolwiek dzięki szczęściu, które czasem cechuje rookies, Cage dostaje niezwykłą szansę powtarzania dnia w nieskończoność. Wiadomo, że trenując nasz bohater po pewnym czasie zmienia się z nooba w prawdziwego pro, ale szkolenie to chyba najlepsze sekwencje filmu. Ilość porażek i poronionych pomysłów Cage'a wywoływała salwy szczerego śmiechu w kinowej sali. Moim faworytem na pewno pozostaje scena pierwszego wtoczenia się pod ciężarówkę oraz złamanie kręgosłupa i nogi w sali treningowej. Muszę przyznać, że dawno nie miałem takiego ubawu. Tom Cruise świetnie wpasował się do roli kompletnie nieheroicznej postaci i wielkie brawa dla niego, ponieważ jest to jego najlepszy występ od czasów "Tropic Thunder".
źródło: http://www.edgeoftomorrowmovie.com
Kolejny powód do zachwytów nad "Edge of Tomorrow" to oczywiście wspomniana we wstępie Emily Blunt. Znakomitą rolą Rity Vrataski awansowała do ekstraklasy moich ulubionych aktorek, najpewniej umieszczę ją nawet w moim prywatnym TOP 3. Postać Angel of Verdun (a.k.a. Full Metal Bitch) to jeden z najjaśniejszych punktów całej produkcji. Rzadko zdarza się, aby kobieta uzyskała status über pro, ale Rita w pełni na niego zasłużyła, a dodatkowo prezentuje świetną stylówę wzbogaconą o broń białą. Szkoda jedynie, że power armory nie przypominały bardziej tych znanych z Fallouta. Niemniej panna Blunt i Tom Cruise tworzą znakomity duet, widać między nimi prawdziwą chemię. Wielkie brawa dla ludzi odpowiedzialnych za obsadę pary głównych bohaterów. Niestety chociaż lubię bardzo Brendana Gleesona to jego występ nie zapadł mi szczególnie w pamięć. Wśród postaci drugoplanowych muszę natomiast pochwalić Billa Paxtona za świetną rolę sierżanta Farella. Poza wymienionymi wyżej bohaterami naprawdę trudno było zapamiętać jakąkolwiek kreację, może z wyjątkiem Noaha Taylora (dr Carter).
Angel of Verdun a.k.a Full Metal Bitch.
źródło: http://www.edgeoftomorrowmovie.com
Jak to mawiają after laughter comes tears, więc czas na mniej pozytywne aspekty "Edge of Tomorrow". Zacznę od tego, że nazwa obcych kompletnie nie przypadła mi do gustu. Mimiki to nie jest słowo, które budzi przerażenie lub postrach, a ponadto kompletnie nie kojarzy się z krwiożerczymi, bezwzględnymi istotami. Pod względem designu najeźdźcy z kosmosu najbardziej kojarzyli mi się z mątwami z "Matrixa". Niemniej z pewnością wyglądali lepiej niż to gówno, które fragował Riddick w ostatniej części swoich przygód. W pewnym momencie lądowanie na francuskich plażach zamieniło się w jatkę przypominającą sławetny desant z "Żołnierzy Kosmosu", w którym zginęło z 200 tysięcy kosmicznych marines. Chociaż "Edge of Tomorrow" miał aż 178 milionów USD to efekty specjalne generalnie nie urywają dupy, ale kilka scen było całkiem niezłych. I oczywiście zastosowano najbardziej wyświechtaną filmową kliszę: aby zwyciężyć kosmicznych agresorów należy znaleźć i zniszczyć ich bazę. Niestety kosmici od czasów legendarnej Contry niczego się nie nauczyli, przez co ciągle dostają wpierdol.
Hell yeah!
źródło: http://www.edgeoftomorrowmovie.com
Wady "Edge of Tomorrow" nie są w stanie przesłonić oczywistych zalet filmu. W swojej klasie jest to jedna z najlepszych produkcji z jakimi miałem do czynienia w ciągu ostatnich lat. Najbardziej zaskoczyło mnie bardzo lekkie podejście twórców do respawnów Cage’a oraz zawarte w nich podkłady czarnego humoru. Dzięki temu oraz doskonałym rolom Toma Cruise’a oraz Emily Blunt mam ochotę obejrzeć "Edge of Tomorrow" jeszcze raz. Może sięgnę nawet po książkę All you need is kill Hiroshiego Sakurazaki, na której oparty został film. Ogromnie pozytywna niespodzianka.
Pull the trigger to restart the day.
źródło: http://www.edgeoftomorrowmovie.com
Ocena: 7/10.

niedziela, 8 czerwca 2014

"True Detective" (sezon 1)



Gdy piszę te słowa mija ponad dwa miesiące odkąd ostatni raz zasiadłem w kinowym fotelu. Niestety "Grand Budapest Hotel" okazał się dla mnie sporym rozczarowaniem. Z tegoż powodu oraz znacznie bardziej prozaicznej, totalnej filmowej posuchy postanowiłem na jakiś czas przerzucić się na seriale. Miałem trochę rachunków do wyrównania, więc z pasją rzuciłem się na szósty sezon "True Blood". Niestety pod wieloma względami odbiegał od poprzednich, więc zaskakujący fail. Następnie przyszedł czas na trzecią oraz czwartą serię "Boardwalk Empire". Zdecydowanie za mało Lucky’ego, Meyera, A.R., a o wiele za wiele smutnych przeżyć Gillian, która z dobrej i naprawdę chętnie oglądanej postaci (w szczególności nago) stała się chyba najbardziej irytującą bohaterką na przestrzeni wszystkich czterech sezonów. A więc znowu porażka. Wówczas zacząłem zastanawiać się czy to może ze mną jest coś nie tak i moje oczekiwania są zbyt wygórowane. Leżąc w moim prokocimskim apartamencie rozważałem egzystencjalne problemy, niemal jak kapitan Willard w Sajgonie, a za każdym razem, gdy patrzyłem na ściany wydawało się, że są coraz bliżej. Wtenczas, przerywając marność nad marnościami, objawił się "True Detective", którym demos jara się ponoć od Tarnobrzegu po Bangladesz.
źródło: http://www.hbo.com/true-detective#/
"True Detective" rozgrywa się w Luizjanie, jakiej jeszcze chyba nie widziałem nigdy, w dwóch planach czasowych (1995 i 2012). Spora część serialu to retrospekcje z 1995 roku, gdy miejscowi gliniarze rozwiązywali sprawę tajemniczego morderstwa młodej kobiety. Po siedemnastu latach Rust Cohle (Matthew McConaughey) oraz Marty Hart (Woody Harrelson) ponownie wyjaśniają w jaki sposób udało się im zakończyć śledztwo, w którym sporo niedomówień, dziwnych koincydencji oraz niezbyt jasnych tropów. Jeśli chodzi o fabułę to, żeby uniknąć zarzutów o spoilowanie, najlepiej zakończyć opis w tym punkcie.
źródło: http://www.hbo.com/true-detective#/
Zachwyty nad "True Detective" docierały do mnie zewsząd, nawet mimo, iż jakiś czas temu przestałem czytać jakiekolwiek fachowe teksty dotyczące filmów czy seriali, ograniczając się jedynie do recenzji moich compañeros. Arcydzieło! Najlepszy serial ever! Najważniejszy serial dekady! – krzyczały nagłówki, które od niechcenia przewijałem. Naprawdę? Jak zapewne się domyślacie nie podzielam entuzjazmu większości recenzentów. Po obejrzeniu pierwszego odcinka nie potrafiłem dostrzec niczego wyjątkowego w produkcji Nica Pizzolatto. Jednak po kolejnych epizodach wciągnąłem się na tyle, że odczuwam smutek z powodu końca pierwszej serii. Powiedzmy szczerze: chociaż "True Detective" nie jest arcydziełem nawet w swojej kategorii, to naprawdę potrafi przyciągać uwagę widza. Główna oś fabularna nie jest może szczególnie oryginalna, aczkolwiek momentami może naprawdę wywołać niepokój. Z pewnością ciekawym zabiegiem było rozdzielenie akcji na dwa plany czasowe – zestawienie zeznań naszych bohaterów z rzeczywistą wypada przeważnie bardzo interesująco. Ogromnym plusem serialu są ponadto plenery. Jak żyję nie widziałem takiej Luizjany – wielkie brawa za wybór poszczególnych miejscówek. "True Detective" ma również epizody, które po prostu rozpierdalają konkurencję w drobny mak. Najlepszym przykładem jest pojawiający się w jednym z odcinków gang motocyklowy, który doskonałymi stylówkami dosłownie zjada wszystkie sezony "Sons of Anarchy".
źródło: http://www.hbo.com/true-detective#/
Przebłyski geniuszu "True Detective" opierają się głównie na postaci Rusta Cohle’a. Jest to znakomity bohater, walczący się z nie tylko uzależnieniem od narkotyków (preferuje metakwalon oraz barbiturany), ale przerażającymi demonami przeszłości. Cohle, borykając się m.in. z halucynacjami, które nawiedzają go w najmniej odpowiednich momentach, zdołał stworzyć własne, niezwykle nihilistyczne podejście do rzeczywistości. Warto zobaczyć serial choćby dla poznania fundamentów tejże oryginalnej filozofii, ponieważ pojawili się już ludzie, który piszą o niej artykuły. Marty Hart to o wiele bardziej przyziemny bohater, można powiedzieć zwykły człowiek z trochę wypaczonym kodeksem wartości. Chociaż Woody Harrelson daje z siebie wszystko to niemal w każdej scenie Matthew McConaughey wyprzedza go o hektariony. Naprawdę, jeżeli ktokolwiek jeszcze uważa, że Teksańczykowi nie należał się tegoroczny Oscar to zapraszam do oglądania "True Detective" i sprawdzenia kto jest w nim MVP. I tu w zasadzie można rozpocząć punktowanie produkcji Pizzolatto. Poza duetem głównych bohaterów nie ma praktycznie żadnej postaci, która potrafiłaby przyciągnąć uwagę widza. Oczywiście pomijamy gang motocyklowy, który po prostu miażdży stylówą bez litości. Niestety nie jest to legendarne "The Wire", w którym prawie każdy, nawet najbardziej epizodyczny czarnuch z Baltimore, potrafił się wryć widzom w pamięć. Najwięcej ekranowego czasu poświęcono żonie Marty’ego, Maggie (Michelle Monaghan) oraz duetowi czarnoskórych gliniarzy – Gilbough (Michael Potts) oraz Papania (Tory Kittles). Niestety żaden z trójki wymienionych bohaterów nie wyróżnia się niczym wyjątkowym. Ot, po prostu egzystują sobie w świecie "True Detective" i w zasadzie, gdyby usunięto te postacie to nic by się wielkiego nie stało. Wśród ról epizodycznych warto odnotować kaznodzieję Theriota. Wygląda na to, że Shea Whigham ma ambicję zagrać epizod we wszystkim. A reszta? Reszta jest milczeniem.
źródło: http://www.hbo.com/true-detective#/
Akcja "True Detecitve" toczy się dosyć leniwie, aczkolwiek w dzisiejszych czasach można uznać to za spora zaletę. No chyba, że ktoś preferuje Horatio Caine’a, który rozwiązuje tysiąc spraw w zaledwie jednym odcinku CSI. Niestety twórcy nie uniknęli totalnych słabizn. Rodzinne życie Marty’ego to tak naprawdę straszliwa mielizna, która sprawiała, że chciałem jeszcze większego skupienia na postaci Cohle’a. Ponadto momentami nasi bohaterowie oddają się totalnie w ręce przypadku (np. Cohle uciekający z getta – nie wmówicie mi, że to było działanie według jakiegoś planu) albo zachowują jak kompletni idioci (np. Marty szturmujący klub motocyklistów). Generalnie gdy ciężar akcji zaczął przenosić się w 2012 rok można było odczuć pewien spadek poziomu serialu, aczkolwiek metamorfozy naszych bohaterów oddano nad wyraz realistycznie. Zakończenie odebrałem natomiast jako wysoce niesatysfakcjonujące oraz dosyć sztampowe, chociaż udało się wepchnąć w nie jeden znakomity motyw. Niemniej nie tego spodziewałem się po ostatnim odcinku "True Detective".
źródło: http://www.hbo.com/true-detective#/
"True Detective" z pewnością nie zasłużyło na status serialowego arcydzieła. Widziałem o wiele więcej lepszych i bardziej przełomowych seriali. Aczkolwiek po obejrzeniu ostatniego odcinka moje kamienne serce wypełnił ogromny smutek z powodu rozstania z tak genialną postacią Cohle’a. Rust był na tyle doskonały, że zyskał pewne miejsce w moim Top 10 serialowych bohaterów. Po ogromnym sukcesie pierwszej serii oczywiste stało się, że powstanie kolejnych to tylko kwestia czasu. Niemniej dotychczas w bardzo niewielu przypadkach udało się sprawić by kolejne odsłony utrzymały poziom z początków serialu. Poza tym każdy następny główny bohater "True Detective" będzie musiał zmierzyć się z legendą Rusta Cohle’a. Z pewnością będzie to spore wyzwanie, ale jak mawiają who dares wins.
źródło: http://www.hbo.com/true-detective#/
Ocena: 8/10.

niedziela, 1 czerwca 2014

"Riddick"

Nie da się ukryć, że Richard B. Riddick, escaped convict, murderer, to jeden z moich ulubionych filmowych bohaterów. Oczarował mnie już bowiem w "Pitch Black", a znakomite "Kroniki Riddicka" tylko pogłębiły sympatię dla tej genialnej postaci. Swoją drogą druga część przygód Riddicka zebrała całkiem niezasłużone baty od wszelkiej maści krytyków filmowych. Jednakże w mojej opinii jest to znakomite kino s-f, które wyróżnia się w szczególności niesztampowymi i niezwykle oryginalnymi efektami specjalnymi. Z powodu ogólnego hejtu na "Kroniki" obawiałem się, że Riddick nie powróci już nigdy na ekrany kinowe. Niezwykle ucieszyła mnie zatem informacja, iż Vin Diesel postanowił reaktywować swoją legendarną kreację i stworzyć dopełnienie trylogii. Z drugiej strony pojawiły się oczywiście spore wątpliwości. Od ostatniej części minęła niemal dekada, a obecna moda prequele, sequele i rebooty nie zawsze przynosi najlepsze efekty, czego najgorszym przykładem jest "A Good Day to Die Hard". Nie chciałem patrzeć jak hollywoodzcy producenci szmacą postać Riddicka i dla zrobienia większych pieniędzy pakują mu kimdybał w szamot. A więc z jednej strony radość, a z drugiej strach przed nieznanym. Typowy dualizm ludzkiej natury.
źródło: http://www.impawards.com
Nowy "Riddick" rozpoczyna się od znakomitego tekstu: There are bad days. And there are legendary bad days. Jak pamiętamy z poprzedniej części Riddick (Vin Diesel) dochrapał się funkcji Lorda Marshalla. Z retrospekcji dowiadujemy się, że niestety zamiast zająć się umacnianiem pozycji miał inne rozrywki (swoją drogą niezwykle przyjemne) oraz potrzeby. Owładnięty ideą odnalezienia rodzinnej planety, Furii, stracił czujność, przez co został zdradzony przez dotychczasowych towarzyszy i pozostawiony na pastwę losy na jakimś zadupnym no name world. Oczywiście Riddicka nie jest łatwo ubić, chociaż pustynna planeta pod tym względem przypomina Australię. Nasz ciężko ranny bohater rozpoczyna zatem kolejną edycję kosmicznego Ultimate Survival, którego celem jest wyrwanie się z tegoż mało gościnnego miejsca.
źródło: http://www.riddick-movie.com
Już początek "Riddicka" pokazał, że szczęśliwie bohater nie został zgwałcony przez twórców filmu. Muszę jednakże przyznać, że spodziewałem się czegoś troszkę innego. Po dosyć epickiej drugiej części liczyłem bowiem na podobny rozmach i podbijanie całych światów, a tym czasem produkcja Davida Twohy klimatem o wiele bardziej przypomina pierwszą odsłonę serii. Znów jest więc zatem, powiedzmy kameralnie, a sporą część filmu wypełniają samotne zmagania Riddicka z nieprzyjaznym światem. Podobnie jak w "Pitch Black" ponownie mamy do czynienia z krwiożerczymi i bezlitosnymi monstrami. Niemniej fabularnie "Riddick" nawiązuje zarówno do "Kronik" (co w zasadzie wydaje się być oczywiste), ale także ku mojemu zaskoczeniu poprzez postać Johnsa (Matt Nable) spina klamrą całą trylogię. W przeciwieństwie do wielu innych produkcji nie wydaje się to być wcale robione na siłę albo bez pomysłu. Zastosowane rozwiązanie fabularne jest dosyć ciekawe i nie wywoływało u mnie zażenowania. Niestety fabuła nie jest do końca tak doskonała jak w "Pitch Black". Twórcy postanowili wprowadzić elementy cywilizowania Riddicka (po co, ja się pytam?), a zakończenie filmu wygląda jakby zostało dopisane nagle, bo scenariusz się skończył i nie było lepszego pomysłu. Dodam również, że finał jest całkowicie sprzeczny z duchem pozostałych części i wybitnie mi się nie podoba.
źródło: http://www.riddick-movie.com
Biorąc pod uwagę efekty specjalne z "Kronik", które mnie zachwyciły dogłębnie, muszę przyznać, że pod tym względem dostrzegam wyraźny regres. No, ale czegóż się można spodziewać po filmie z budżetem w wysokości 38 milionów USD? Nowe potwory może i mają oryginalny design, aczkolwiek są o lata świetlne od xenomorphów. No name world również nie zachwyca pięknem krajobrazu ani czymkolwiek innym. Na szczęście film jest momentami niezwykle brutalny. W szczególności polecam scenę z pułapką Riddicka oraz dekapitację maczetą, która jest w duchu samego Machete. Również one-linery i dialogi nie zawodzą – warto zwrócić uwagę na konwersację Riddicka i Dahl na temat lakieru do paznokci. Oczywiście największy wpływ na ewentualny sukces lub porażkę miał tytułowy bohater. Swoją drogą twórcy niezmiernie postarali się, aby wymyślić tak niezwykle skomplikowany tytuł. Szczęśliwie mamy do czynienia ze starym Riddickiem, który jest świetnie wyszkoloną maszyną do zabijania, a przy okazji potrafi sypać naprawdę sytymi one-linerami. Świetna postać oraz doskonała rola Vin Diesela to chyba największe zalety filmu. Na dodatek bardzo dobrze zarysowano relacje w czworokącie Riddick – Johns – Dahl – Santana. Matt Nable w roli Johnsa wypada bardzo przekonująco, również mogę pochwalić Jordiego Mollà wcielającego się w Santanę. Jednakże na największe brawa, poza oczywiście Vin Dieselem, zasłużyła legendarna Starbuck z "Battlestar Galactica", czyli Katee Sackhoff. Dahl to całkiem niezła postać i godna partnerka dla samego Riddicka. Z przyjemnością patrzyłem na ekranową chemię między dwójką bohaterów. Na pewno czuję niedosyt z powodu dosyć ograniczonej roli Karla Urbana. Niestety Lord Vaako pojawia się jedynie w retrospekcjach i naprawdę żałuję, iż nie ma go na ekranie znacznie więcej.
źródło: http://www.riddick-movie.com
Nie mogę napisać, że "Riddick" przyniósł hańbę całej trylogii. Bynajmniej nie uważam również, że dostarczył serii wielkiej chwały. Ot, jest to dosyć solidne s-f z momentami przebłysku, aczkolwiek nie wolne również od mielizny i całkowicie zbędnych prób uczłowieczania głównego bohatera. Na szczęście Riddick w dalszym ciągu pozostał Riddickiem. Bardzo klawo, że twórcom udało się w trzeciej części zespolić wątki z "Pitch Black" oraz "Kronik Riddicka". Dzięki temu można uznać całą trylogię za w miarę spójną i uzupełniającą się całość. Ja osobiście najbardziej cenię drugą odsłonę, aczkolwiek zawsze z przyjemnością wrócę do pozostałych części.
źródło: http://www.riddick-movie.com
Ocena: 6/10.