czwartek, 30 grudnia 2021

"House of Gucci" (2021)

Father, son and House of Gucci.

Na seans "House of Gucci" namówiła mnie Grażka, która była wręcz urzeczona trailerami najnowszej produkcji Ridleya Scotta oglądanymi przy okazji innych kinowych projekcji. Osobiście raczej sceptycznie podchodziłem do nowego filmu brytyjskiego mistrza, gdyż ostatnie produkcje sygnowane jego nazwiskiem były albo katastrofalne ("Alien: Covenant") albo co najmniej dziwne/zmierzające ku epickiej klęsce ("Raised by Wolves" – latający wunsz). Niemniej wspomniany już trailer "Domu Gucci" zrealizowany został w naprawdę imponujący sposób, aczkolwiek dobór hitowej piosenki Heart of Glass zespołu Blondie zrobił ogromną robotę. W zasadzie z perspektywy postseansowej, mogę napisać, uwaga spoiler alert, że w zapowiedzi zawarto w zasadzie wszystkie najlepsze sceny z filmu opowiadającego o wielkim domu mody. A przy okazji muszę wspomnieć, że moja osobista przygoda ze światem wielkiej mody zaczęła się namacalnie, gdy trzymałem w rękach buty Givenchy za mniej więcej 24 tysiące PLN i torebki właśnie Gucci albo Dolce & Gabbana (któż by takie szczegóły spamiętał po tylu latach) za jakieś 6 tysięcy PLN sztuka, które ktoś kiedyś przy odprawie celnej zadeklarował jako upominki o bardzo niskiej wartości. Kopalnią doświadczeń o najnowszych trendach były z kolei liczne odprawy towarów polskiego MISBHV, które w spektakularny sposób przebiło się na światowe salony. Mediolan, Paryż, Raszyn, słynne kieleckie bazary – jak widać tematy światowej mody nie są mi obce.

© 2021 METRO-GOLDWYN-MAYER PICTURES INC.

Na modowy świat domu Gucci patrzymy z zewnętrznej perspektywy Patrizi Reggiani (Lady Gaga), która na imprezie przypadkowo poznaje dziedzica rodu, sympatycznego, lecz nieśmiałego i nieco introwertycznego Maurizio (Adam Driver). Ambitna dziewczyna od razu stara się usidlić chłopaka by wejść do rodzinnego przedsiębiorstwa zarządzanego twardą ręką przez braci Rodolfo (Jeremy Irons) i Aldo (Al. Pacino). A nie jest to zadanie łatwe, ponieważ dumni członkowie klanu Gucci są raczej nieufni, a przede wszystkim tworzą wysoce dysfunkcyjną familię z wybijającym się w tej dziedzinie Paolo (Jared Leto) na czele.

© 2021 METRO-GOLDWYN-MAYER PICTURES INC.

Gdy po raz pierwszy zobaczyłem wspomniany we wstępie trailer, zacząłem się zastanawiać czy rzeczywiście Ridley Scott jest odpowiednią osobą na reżyserskim stołku. Szanuję dokonania Brytyjczyka, ale w ostatnich latach zdecydowanie się pogubił. Do tematyki świata mody zdecydowanie bardziej pasowałby choćby Paolo Sorrentino, który nie dość, że pochodzi z Italii to ma niezwykły talent do kręcenia pięknych wizualnie filmów albo Tom Ford, który nie dość, że jest projektantem mody i jednym z bohaterów "House of Gucci" (wcielił się w niego Reeve Carney), to również potrafi tworzyć wspaniałe wizualia – sprawdźcie "Samotnego mężczyznę" albo "Zwierzęta nocy". Niemniej powyższa kwestia nie ulegnie już zmianie, więc takie dywagacje są raczej pozbawione sensu (chyba, że ktoś kiedyś przewiduje remake – macie ode mnie dwóch kandydatów na reżysera). Dużym problemem produkcji Ridleya jest z pewnością jej epizodyczność. Film przedstawia bowiem dzieje rodziny Gucci na przestrzeni kilkunastu lat (czemuż, ach czemuż zabrakło prologu przedstawiającego narodziny ich potęgi?) i chociaż trwa aż ponad dwie i pół godziny to jednak nie udało się uniknąć pobieżnego skakania po poszczególnych wydarzeniach. Z tego powodu niektóre zachowania bohaterów się trochę średnio wytłumaczalne w kontekście tego, co pokazano na ekranie. Może naprawdę warto byłoby materiał znacznie bardziej rozbudować i nakręcić przykładowo ośmio albo dziesięcioodcinkowy serial?
© 2021 METRO-GOLDWYN-MAYER PICTURES INC.

Jak na film o świecie mody, to zdecydowanie zabrakło mi pokazania na ekranie samej mody, kolekcji Gucci i wszystkiego co świadczyłoby o wyjątkowości tej rodzinnej wówczas firmy. W zasadzie jedyną takim akcentem jest krajoznawcza wycieczka do wiejskiej posiadłości Aldo, położonej zdaje się w Toskanii, gdzie hodowano krowy, z których skór wyrabiano następnie produkty Gucci. Zdecydowanie brakowało jednak przede wszystkim samych pokazów mody (oglądamy może jeden albo dwa), ubrań i akcesoriów czy choćby etapu projektowania kolekcji (chodzi mi o prawdziwe kolekcje, a nie abominacje Paolo). Nie chcę przy tym zamieniać filmu w katalog reklamowy, ale miałem wrażenie, że więcej czasu ekranowego czasu poświęca się tematowi podróbek na rynku amerykańskim niż oryginalnym towarom Gucci. Nie twierdzę przy tym, że bohaterowie są odziani w bazarowe ortaliony, ale zdecydowanie zabrakło mi esencji wyjątkowości tej marki. Z mojej perspektywy irytujące było również udawanie włoskiego akcentu przez aktorów. Ten zabieg pojawia się co prawda bardzo często w wielu filmach, aczkolwiek mam coraz bardziej negatywny stosunek do takich praktyk. Fajnie natomiast, że pokazano czym kończy się bycie nieodpowiedzialnym menadżerem, mimo, iż wszystko wydawało się być w porządku i były predyspozycje do wielkich czynów, i jak wielki biznes przekształca rodzinne firmy w korporacje. Ostatni zarzut to przeinaczanie faktów, skrótowość i przerysowanie poszczególnych postaci, które spotkały się z krytyką nie tylko ze strony żyjących członków rodziny Gucci, ale także Toma Forda, który przez kilka dobrych lat pracował w tym domu mody.

© 2021 METRO-GOLDWYN-MAYER PICTURES INC.

Nie będę wcale zdziwiony, jeśli Lady Gaga dostanie Oscara za rolę Patrizi. Ba, na ten moment nie widziałem lepszej kreacji (aczkolwiek jeszcze gówno widziałem), ale naprawdę chciałbym docenić wkład amerykańskiej piosenkarki w tę rolę. Co prawda Lady Gaga nie śpiewa i nie ma romansu z Bradleyem Cooperem, a mimo to wypada znakomicie na ekranie, stając się kimś w rodzaju Lady Macbeth. Z najprawdziwszą przyjemnością oglądałem ten występ. Partnerujący jej Adam Driver nieźle sprawdza się jako bohater dynamiczny (tak to się chyba na polskim nazywało, nie?), przechodząc ewolucję od nieśmiałego chłoptasia do wyrachowanego mężczyzny. Warto docenić talent tego chłopaka, który potrafi wcielić się w napakowanego na siłce Kylo Rena, jak i w dosyć wątłego (przynajmniej na początku) intelektualistę Maurizio. Na drugim planie dzieją się rzeczy dobre, nijakie i straszliwe. Na zdecydowany plus zaliczam występ Jeremy’ego Ironsa, z którego roli bije dostojeństwo i splendor domu Gucci. Tak sobie oceniam natomiast Ala Pacino, który moim zdaniem gra znowu to samo, z lekkim skrętem ku przekrętom, podróbkom i wałkom finansowym. Kompletna porażka to natomiast kompletnie przeszarżowany występ Jareda Leto, który swojego bohatera zamienia w człowieka wręcz opóźnionego w rozwoju i kompletnie niepoważnego. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie natomiast Jack Huston wcielający się Domenico De Sole, człowieka od rozwiązywania trudnych spraw.

© 2021 METRO-GOLDWYN-MAYER PICTURES INC.

"House of Gucci" mógł być zdecydowanie lepszym filmem (a powinien być serialem przy takim spektrum czasowym), ale niestety szanse na wielkość zostały zaprzepaszczone w epizodyczności, nie trzymaniu się faktów oraz katastrofalnym występie Jareda Leto (kurwa, Ridley, jak ty mogłeś to tak spierdolić?). Niemniej, warto zobaczyć produkcję dla wybitnej roli Lady Gagi oraz partnerującego jej Adama Drivera, a ponadto fabuła została poprowadzona w taki sposób, że dwie i pół godziny zlecą jak z bicza strzelił.

© 2021 METRO-GOLDWYN-MAYER PICTURES INC.

Ocena: 6/10.


wtorek, 30 listopada 2021

"Dune: Part One" (2021)

Dreams make good stories, but everything important happens when we're awake.

Niezliczona ilość butelek różnych alkoholi została wyzerowana odkąd napisałem recenzję "Diuny" z 1984 roku wyreżyserowanej przez Davida Lyncha. Niemniej, już wtedy, w ostatnich zdaniach tegoż wiekopomnego tekstu apelowałem o konieczność wysokobudżetowego i epickiego remake’u! Jak widać kropla drąży skałę, a hajs się musi zgadzać, więc prośby zostały w końcu wysłuchane i w tym roku możemy wreszcie nacieszyć się nowym podejściem do kultowej powieści Franka Herberta. W ostatnich latach Denis Villeneuve za sprawą filmów takich jak "Arrival" czy może w szczególności właśnie "Blade Runner 2049" zaczął wyrastać na czołowego reżysera s-f (ale przecież nakręcił również doskonałe, acz bardziej przyziemne rzeczy – np. "Sicario"), więc teoretycznie nie było żadnych powodów do obaw. Aczkolwiek, jak niejednokrotnie okazało się już w przeszłości, nie ma takiego projektu, którego ktoś nie mógłby spierdolić, więc zawsze należy być ostrożnym w oczekiwaniach wobec kinematografii (tym bardziej, jeśli macie jakieś więzi emocjonalne z tym przedsięwzięciem).

TM & © 2022 Warner Bros. Entertainment Inc.

Przygodę z "Diuną" rozpoczynamy od poznania potężnego rodu Atrydów, który dostępuje właśnie niezwykłego zaszczytu obejmując w posiadanie kluczową planetę Arrakis (zwaną potocznie Diuną). Kolosalne znaczenie Diuny dla podróży międzygwiezdnych wynika z faktu, iż jest ona jedynym źródłem melanżu (przyprawy), umożliwiającemu nawigatorom wytyczanie bezpiecznej trasy w czasoprzestrzeni. Książę Leto Atryda (Oscar Issac) starannie planując wyprawę na Arrakis, jednocześnie stara się jak najlepiej przygotować swojego syna Paula (Timothée Chalamet) do roli następcy trony. Jednakże szybko okazuje się, że hojna z pozoru oferta Imperatora ma ukryte przesłanie, a dotychczasowi powiernicy Diuny nie odstąpią łatwo od zyskownego przedsięwzięcia. Dodatkowo wszędzie sięgają macki tajemniczego bractwa Bene Gesserit, do którego należy żona księcia, lady Jessica (Rebecca Ferguson).

TM & © 2022 Warner Bros. Entertainment Inc.

Nie obawiajcie się, jeśli wcześniej nie mieliście styczności z powieścią Franka Herberta. Narracja została poprowadzona w taki sposób, aby nawet totalni ignoranci nie poczuli się zagubieni w bogatym uniwersum Diuny. I chociaż lata temu zgłębiłem niejeden tom tej serii, to wcale nie czułem się znudzony takim rozwiązaniem. Informacje o Arrakis pozyskujemy bowiem przeważnie, gdy Paul dokształca się przed wyprawą na pustynną planetę. Akcja rozwija się bardzo powoli, wręcz nieśpiesznie, a przecież mamy do czynienia z ponad dwu i pół godzinną produkcją, która dodatkowo jest zaledwie mniej więcej połową książkowej Diuny! W zasadzie to właściwie mogę mieć jedyne pretensje o tak nagłe zakończenie filmu, gdyż zdecydowanie łyknąłbym drugą część opowieści od razu. Twórcy, przynajmniej z tego co pamiętam z książkowego oryginału, postawili na wierne odwzorowanie na ekranie powieści Franka Herberta. Oczywiście mamy parę zmian, aczkolwiek raczej nieistotnych. Czy ma jakiekolwiek znaczenie fabularne, że w wersji Denisa Villeneuve doktor Liet Kynes (Sharon Duncan-Brewster) jest czarnoskórą kobietą? No jasne, że nie, chyba, że akurat zżera Was mizoginia albo jesteście rasistami.

TM & © 2022 Warner Bros. Entertainment Inc.

Gdy po latach ogląda się "Diunę" Davida Lyncha łatwo dostrzec jak archaicznie wyglądają efekty specjalne i jak bardzo technologia poszła do przodu od tego czasu. Nie wiem czy o filmie Denisa Villeneuve napiszę podobne słowa za jakieś 35 lat, ale na obecne czasy jego produkcja prezentuje się po prostu ZAJEBIŚCIE!!! O taką właśnie epickość walczyłem przez lata i na coś takiego właśnie zasługuje Diuna Franka Herberta. O wiele łatwiej przyswaja się złożoność tego uniwersum, jeżeli oglądamy na ekranie tak piękne, majestatyczne i przede wszystkich zróżnicowane kadry. Już w pierwszych kadrach, komentowanych z offu przez Chani, oglądamy spektakularny atak Fremenów na żniwiarki zbierające melanż, który potężnie oddziałuje na widza. Zestawienie bogatej w wodę i zielonej planety rodu Atrydów z gorącą, wysuszoną i smaganą potężnymi burzami piaskowymi Arrakis to naprawdę kolosalny kontrast. Ciekaw już jestem jak, przy takim bogactwie wizualnym, zaprezentuje się Imperator, ponieważ jego fanatyczne legiony Sardaukarów zrobiły naprawdę dobre wrażenia wizualne. Z resztą podobne odczucia miałem w stosunku do Bene Gesserit – tutaj naprawdę udało się wytworzyć aurę mistycyzmu, niepokoju i tajemniczości. Oczywiście ród Harkonnenów jest odpowiednio plugawy i okrutny. I na koniec kilka słów o czerwiach, w które wcielił się Tomasz Karolak. Tym razem nie budzą już uśmiechu politowania, lecz wyglądają naprawdę potężnie i groźnie. Wreszcie twórcom udało się osiągnąć wizualną doskonałość i spełnić moje wybujałe oczekiwania odnośnie tego jak godnie powinna wyglądać "Diuna".

TM & © 2022 Warner Bros. Entertainment Inc.

Również pod względem aktorskim "Diuna" trzyma wysoki poziom. O tym, że Timothée Chalamet jest znakomitym aktorem nie trzeba chyba nikomu przypominać. Paul Atryda w jego wykonaniu to trochę zagubiony i niedoświadczony chłopak, aczkolwiek żywiący silne przekonanie, że ma do odegrania kluczową rolę w tym przedstawieniu. Nie wywyższający się mimo książęcego pochodzenia, ale mimo wszystko epatujący majestatem i pewną charyzmą. Fajna rola, na której rozwinięcie czekam z wytęsknieniem w kolejnej odsłonie. Wcielający się w księcia Leto Oscar Isaac stworzył przejmującą kreację – inteligentnego, rozważnego i wrażliwego na dobro poddanych władcy. Szkoda tylko, że takich przywódców możemy odnaleźć ostatnio jedynie na kartach książek. Równie doskonale wypadła wcielającą się w matkę Paula Rebecca Ferguson. Lady Jessica, mimo przynależności do Bene Gesserit, troszczy się przede wszystkim o przyszłość swojego syna i to oddanie matczynej miłości bardzo dobrze udało się odwzorować na ekranie. Jason Momoa jako Duncan Idaho, wielki wojownik rodu Atrydów, wypada naprawdę charyzmatycznie, luźno i zajebiście, podobnie można ocenić Josha Brolina wcielającego Gurneya Hallecka, aczkolwiek postać ta jest oczywiście sztywnym, wyzbytym z uczuć formalistą. Zendaya, wcielająca się w Chani, nie miała jeszcze okazji pokazać pełni talentu jak choćby w roli Rue w "Euforii" (kto nie widział serialu, niech koniecznie nadrobi), gdyż przeważnie słyszymy jej voice-over albo widzimy ją snującą się po pustyni w snach Paula. Po złej stronie mocy fajnie prezentuje się niezawodny Stellan Skarsgård (baron Harkonnen), aczkolwiek w mojej opinii grający jego przydupasa Dave Bautista jest taki sobie. Nie wspominam nawet za bardzo o Javierze Bardem (Stilgar), ponieważ po tak krótkim występie ciężko ocenić, co wyrośnie z tej postaci. Niemniej, jak sami widzicie, "Diuna" zostało obsadzana praktycznie samymi topowymi nazwiskami i wręcz miejsca brakuje, aby wszystkie z nich opisać.

TM & © 2022 Warner Bros. Entertainment Inc.

"Diuna" to epickie i majestatyczne science fiction, które w przeciwieństwie do wielu współczesnych filmów o superbohaterach niesie ze sobą ważny przekaz ekologiczny (co jest tym bardziej ważne w obliczu nadciągającej katastrofy klimatycznej). Mam nadzieję, że druga część opowieści nie będzie gorsza i produkcja Denisa Villeneuve osiągnie status podobny do "Władcy pierścieni". Już widzę na IMDb informacje o powstawaniu serialu "Dune: Sisterhood", więc ziarno zostało zasiane. Miejmy nadzieję na udane żniwa.

TM & © 2022 Warner Bros. Entertainment Inc.

Ocena: 9/10.


niedziela, 31 października 2021

Bond No. 25: "No Time To Die" (2021)

 The past isn't dead.

Wszystko się zmienia, nic nie jest stałe. Pod koniec października po raz ostatni mieliśmy okazję odwiedzić Tesco na Kapelance, które w zamierzchłych czasach studenckich z uwagi na całodobową dostępność było celem niejednej alkopielgrzymki. I tak jak brytyjska sieć znika z mapy supermarketów w Polsce (na szczęście do Czech nie jest daleko), tak i Daniel Craig żegna się z serią filmów o przygodach legendarnego Jamesa Bonda. W sumie to tym razem, żegna się naprawdę ostatecznie, bo jeżeli wrócicie do mojej recenzji "Spectre" z 2015 roku to w tekście znajdziecie parę fragmentów o ówczesnym ostatecznym pożegnaniu z rolą 007. Po premierze "No Time To Die" pojawiały się przeważnie pozytywne recenzje filmu (przeczytałem tylko jedną w miarę negatywną), przez co zacząłem frajersko wierzyć, że może wrócimy do mitycznego poziomu rozrywki zaserwowanego piętnaście lat wcześniej w "Casino Royale". I choć wstęp do recenzji nie jest może najlepszym miejscem na wydawanie osądu, to muszę z goryczą przyznać, że po raz kolejny zostałem zrobiony w bambuko. A żeby godnie przygotować się do pisania mojej opinii, odświeżyłem sobie wszystkie Bondy z Danielem Craigiem, a także dwa, w których w głównej roli wystąpił Timothy Dalton (w jednym z licznych rankingów poszczególnych części znalazłem informację, że bez Daltona nie byłoby takiego Bonda, jakiego wykreował Craig).

© 2021 Danjaq, LLC and Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc.

Jak pamiętamy (albo i nie) ze "Spectre" James Bond (Daniel Craig) przeszedł na emeryturę, którą spędza u boku Madeleine (Léa Seydoux). W trakcie pobytu w uroczym włoskim miasteczku Matera w Apulii bohaterowie postanawiają ostatecznie rozliczyć się ze swoją burzliwą przeszłością. Niestety podczas odwiedzin grobu Vesper Lynd (Eva Green) z "Casino Royale" daje o sobie znać zbrodnicza i bezwzględna organizacja SPECTRE, która w zuchwały, nawet na jej standardy, sposób podejmuje próbę asasynacji 007, od której dotychczasowe życie byłego agenta MI6 wywraca się do góry nogami, a sam Bond wraca do swojej ulubionej czynności czyli spożywania drogich alkoholi w jakieś epickiej miejscówce nad ciepłym morzem.

© 2021 Danjaq, LLC and Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc.

Początek "No Time To Die", rozgrywający się we Włoszech, wydawał mi się naprawdę obiecujący (oczywiście, jeżeli przymrużymy oko na różne, realistyczne inaczej efekty specjalne). Późniejsze przeniesienie akcji filmu na Jamajkę też miało swój urok (zwróćcie uwagę na epicki kwadrat Jamesa), zważywszy że pojawił się Felix Leiter (Jeffrey Wright). Niestety już chyba w Santiago de Cuba, gdzie odbywało się coś w rodzaju dorocznego balu SPECTRE coś zaczęło się zdecydowanie psuć. Chociaż muszę szczerze przyznać, że krótki epizod Palomy (Ana de Armas) jest jednym z najjaśniejszych i jednocześnie najzabawniejszych punktów w całej produkcji. Niestety potencjał tej wspaniałej i rozrywkowej bohaterki nie został wykorzystany w całości, a jego zakończenie jest po prostu jednym z najtańszych chwytów jakie ostatnio widziałem (takie rozwiązanie w scenariuszu sprawa, że zacząłem się zastanawiać jaki był w ogóle sens wprowadzania Palomy do fabuły). Tak jak pisałem już przy recenzji poprzedniej odsłony organizacja SPECTRE w dalszym ciągu nie przystaje do współczesnej, wysoce zinwigilowanej rzeczywistości, a to że wszyscy wiedzą o balecie na Kubie zakrawa na totalny absurd. Chociaż wiem, że przecież nie możemy oczekiwać od filmu o Bondzie, że będzie to kompletnie realistyczne kino, to chciałbym, aby scenarzyści trochę bardziej przyłożyli się do tworzenia fabuły.

© 2021 Danjaq, LLC and Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc.

Tradycyjnie już wraz z Jamesem zwiedzamy świat. W poprzednim akapicie wspomniałem o Apulii we Włoszech, Jamajce i Kubie. Do listy trzeba dopisać oczywiście Londyn, a także Norwegię i jakąś bliżej nieznaną wyspę, do której roszczenia wysuwają Japonia i Rosja. W "No Time To Die" znajdziemy oczywiście wiele odwołań do poprzednich Bondów. Część z nich jest raczej łatwa do wyłapania, a z kolei inne wymagają szczegółowej wiedzy dotyczącej całej serii. Nie mam ambicji, żeby wymieniać te wszystkie nawiązania (zresztą nie czuję się nawet wystarczająco kompetentny do podjęcia się tegoż zadania), ale chciałem zwrócić Waszą uwagę na jedno z nich, które wydaje mi się dosyć kuriozalne. Otóż z informacji podanej na grobie dowiadujemy się, że Vesper Lynd urodziła się w 1983 roku, a więc w "Casino Royale" (2006) miała zaledwie 23 lata. Czy zważywszy na jej wysoce odpowiedzialne stanowisko i niemałe pieniądze, którymi obracała, nie wydaje się Wam, że Vesper była troszkę za młoda? To taki niby drobny szczegół, ale jednak kiedy przekalkulowałem sobie daty z grobu, to poczułem lekką irytację.

© 2021 Danjaq, LLC and Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc.

Wspominałem chwilę wcześniej, że Bond spożywa dosyć dużo alkoholu, aczkolwiek nie jest w tym procederze wcale odosobniony. Nieoczekiwanie bratnią alkoduszą okazuje się M (Ralph Fiennes), który wlewając w siebie whisky w niemal każdej scenie, stara się pogodzić ze skutkami swoich średnio przemyślanych decyzji. W scenie rozmowy szefa MI6 z 007 rozgrywającej się nad Tamizą tylko czekałem aż Mallory nie wyciągnie zza pazuchy małpeczki Golden Loch albo chociaż piersióweczki. Generalnie można wyciągnąć zatem wniosek, że alkohol pomaga rozwiązywać problemy związane z pracą w wywiadzie (od siebie dołożę, że tak samo wpływa na problemy logistyczno-spedycyjne). Przechodząc do kolejnego humorystycznego wątku, nie mogłem sobie odpuścić pocisku na magiczne oko Blofelda, które wydaje się raczej artefaktem adekwatnym w serii o Harrym Potterze niż o Bondzie. To jest tak absurdalne, że naprawdę ciężko w paru linijkach wytłumaczyć jak to działa i się przemieszcza (podejrzewam, że w czyjejś dupie, skąd na pewno wziął się ten pomysł). Kolejne absurdum i nonsensum to rosyjski naukowiec Valdo (David Dencik), w którego spokojnie ze względu na zbliżoną aparycję mógłby się bezproblemowo wcielić Arkadiusz Jakubik (byłoby pewnie taniej, a i potencjał komediowy zdecydowanie większy). A na dodatek w finale znowuż do kurwy nędzy baza przeciwnika musi eksplodować!!!

© 2021 Danjaq, LLC and Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc.

Jeśli chodzi o aktorstwo to Daniel Craig po raz kolejny bardzo dobrze wypadł wcielając się w brytyjskiego agenta. Ubolewam jedynie, że ponownie nie udało się stworzyć scenariusza, który choćby przez chwilę otarł się o poziom "Casino Royale". Natomiast pięknie dziękuję za te wszystkie lata spędzone razem i chociaż filmy bywały różne to zawsze będę ciepło wspominał Craiga w roli Bonda. Zdecydowanie na plus zaliczam damskie kreacje: czy to Léa Seydoux jako Madeleine, Naomie Harris jako Moneypenny czy Lashana Lynch jako kobieca wersja 007, wszystkie wypadają naprawdę spoko. Jednak prawdziwą wisienką na torcie jest występ Any de Armas. Paloma w jej wykonaniu od razu zdominowała cały ekran swoją nieporadnością, urokiem i jednocześnie charyzmą, i naprawdę szkoda, że trwało to tylko kilka minut. Trochę gorzej spisali się natomiast panowie. Rami Malek (Safin) jeszcze jako tako daje radę, chociaż jest to kolejny złoczyńca, który Le Chiffre’owi mógłby co najwyżej buty czyścić. Blofeld w wykonaniu Christopha Waltza to kreacja bez pomysłu, którą oglądałem z bólem, a czarę goryczy przelał Billy Magnussen wcielający się w Logana Asha na zasadzie totalnej, bezmyślnej szarży zakończonej uderzeniem w ścianę i rozbryzgiem mózgu na drobne kawałki. Pewną osłodę stanowił na szczęście występ Jeffreya Wrighta, który po latach wrócił do naprawdę fajnej roli Felixa Leitera (uwielbiam tę postać w jego wykonaniu).

© 2021 Danjaq, LLC and Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc.

"No Time to Die" nie jest ani najlepszym ani najgorszym Bondem z Danielem Craigiem. Opowieści o ładunku emocjonalnym i takich tam rzeczach (z wyjątkiem ostatniej sceny) mogę włożyć natomiast między bajki. Chociaż dałem duży kredyt zaufania tej odsłonie, to po raz kolejny zostałem wyruchany, mając wrażenie, że scenarzyści traktują publiczność jak bandę kretynów. Mimo to "No Time to Die" zrealizowane zostało na niezłym poziomie, a ponadto jest to kino ładne, widowiskowe i ze wszech miar szykowne. Szkoda, że naprawdę przez tyle lat nikt nie był w stanie napisać lepszego scenariusza, aby godniej uczcić pożegnanie Daniela Craiga z rolą Jamesa Bonda.

© 2021 Danjaq, LLC and Metro-Goldwyn-Mayer Studios Inc.
Ocena: 6/10.


wtorek, 28 września 2021

"1917" (2019)

Down to Gehenna, or up to the Throne,
He travels the fastest who travels alone.

Chociaż beztroskie wakacje i słoneczne niebo zachodniej Sycylii już dawno za nami, to wspomnienia z Letniego Taniego Kinobrania są ciągle żywe. Dzisiaj, przy niewielkiej pomocy butelki wybornego wzmacnianego wina (wieczory już takie chłodne) Montilla-Moriles Fino CB Alvear (100% szczepu Pedro Ximénez), opowiem Wam o jednym z letnich seansów w krakowskim Kinie Pod Baranami. Muszę jednocześnie zaznaczyć, że w tegorocznej edycji pojechaliśmy naprawdę grubo, zbierając po siedem pieczątek (zabrakło tylko jednej do darmowego seansu), no ale czasy pandemiczne mocno odbiły się zarówno na branżach związanych z kulturą, jak i widowni. Dzisiejsza opowieść dotyczyć będzie filmu "1917", nominowanego do Oscarów w 2020 roku aż w dziesięciu kategoriach, które ostatecznie przełożyły się na jedynie trzy statuetki: najlepsze zdjęcia dla legendarnego Rogera Deakinsa, najlepszy dźwięk i najlepsze efekty specjalne. Można zatem odnieść wrażenie, że dzieło wyreżyserowane przez Sama Mendesa, odniosło na gali w Los Angeles raczej klęskę niż oszałamiające zwycięstwo. A jaki jest "1917" w rzeczywistości?

© 2019 Universal Pictures

Akcja "1917" rozgrywa się wiosną 1917 roku (co za niebywałe zaskoczenie) na zachodnim froncie I wojny światowej i odnosi się do rzeczywistych wydarzeń (jak się dowiadujemy, fabułę oparto na wspomnieniach pradziadka brytyjskiego reżysera). W ramach operacji Alberyk (Alberich) niemieckie wojska wycofały się z wysuniętego rejonu nad rzekami Sommą i Oise, skracając tym samym front i zapewniając sobie o wiele dogodniejsze pozycje obronne. I właśnie o skutkach tego manewru opowiada "1917". Generał Erinmore (Colin Firth), znając ofensywne zamiary pułkownika Mackenzie (Benedict Cumberbatch), wysyła dwóch żołnierzy, aby przedarli się przez niemieckie linie i powstrzymali atak na umocnione pozycje, który zakończy się najpewniej masakrą Brytyjczyków. Starsi szeregowi (o ile jest to poprawne tłumaczenie brytyjskiego stopnia lance corporal) Blake (Dean-Charles Chapman) i Schofield (George McKay) ruszają w niemal samobójczą misję, w której znaczenie ma każda minuta.

© 2019 Universal Pictures

"1917" zdecydowanie nie przedstawia wojny jako romantycznej przygody, wychwalając heroizm brytyjskich żołnierzy, wygłaszających przed śmiercią patetyczne kwestie. Przez niecałe dwie godziny seansu zapoznajemy się natomiast z klimatami znacznie bliższymi doskonałej powieści Ericha Marii Remarque’a Na zachodzie bez zmian, a miałem nawet wrażenie, że zahaczamy o Jądro ciemności Josepha Conrada i oparty na nim legendarny "Czas Apokalipsy". Wojna ukazana na ekranie zdecydowanie nie jest fajna. Bohaterom filmu, jako szeregowym członkom brytyjskiej machiny wojennej, zależy przede wszystkim na najedzeniu się, wyspaniu, a przede wszystkim pozostawieniu ich w spokoju przez przełożonych. Każde wychylenie się z w miarę bezpiecznych okopów (oczywiście jeśli akurat nie ma miejsca ostrzał artyleryjski) może zakończyć się błyskawicznym zgonem w postaci kuli w głowie od niemieckiego snajpera lub powolną agonią pośród zasieków na ziemi niczyjej. Konflikt przedstawiono naprawdę naturalistycznie, wręcz dosłownie grzebiemy we flakach poległych żołnierzy. Wielkie brawa należą się scenografom za wierne odtworzenie realiów okopowego życia wraz z całym brudem, syfem i monstrualnymi szczurami obgryzającymi poległych. Wyprawa na ratunek oddziałom pułkownika Mackenziego przypomina momentami schodzenie do piekła jak w Boskiej komedii Dantego. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie makabryczne przeprawy przez ziemię niczyją oraz opuszczone niemieckie linie.

© 2019 Universal Pictures

Przez praktycznie cały seans zadawałem sobie jedno pytanie: jakim człowiekiem okaże się pułkownik Mackenzie? Czy będzie to owładnięty pychą oficer poświęcający swoich żołnierzy dla budowania kariery czy też wyrozumiały dowódca szanujący życie podkomendnych? Chociaż nie zdradzę Wam odpowiedzi na to pytanie, to mogę zaznaczyć, że rozwiązanie obywa się raczej bez fajerwerków i wpisuje się w gorzki klimat "1917". W zasadzie moją ulubioną postacią, wpisującą się idealnie w bezsens wojny w okopach jest twardo stąpający po ziemi i ironiczny do bólu porucznik Leslie, brawurowo zagrany przez Andrew Scotta. Ubolewam jedynie, że postać ta pojawia się dosłownie na kilka minut. Ale wracając do ogólnych ocen "1917" od razu można zauważyć, że twórcy wprowadzili bardzo dyskretne cięcia, które sprawiają, że film wygląda jakby został nakręcony w jednym, bardzo długim ujęciu (vide doskonały "Birdman"). Sprawia to oczywiście, że akcja jest bardzo dynamiczna, a dwie godziny seansu mijają w mgnieniu oka. Ogólnie rzecz biorąc zdjęcia Rogera Deakinsa są naprawdę imponujące, aczkolwiek odniosłem czasem wrażenie, że niektóre sceny zostały nakręcone wyłącznie po to, aby brytyjski operator mógł zgarnąć kolejnego Oscara. Niektóre rozwiązania fabularne budzą pewnie moje wątpliwości, jeśli chodzi o ich realizm i jakikolwiek seans (np. dziwaczna scena z samolotem czy niezwykle atrakcyjne wizualnie gonitwy po płonącym mieście), ale ogólnie "1917" był rozrywką na solidnym poziomie.

© 2019 Universal Pictures

Jeśli chodzi o aktorstwo to doceniam grę Deana-Charlesa Chapmana i George’a McKaya, ale nie są to kreacje, które zapamiętam do końca życia. O wiele fajniejszą zabawą jest zwracanie uwagę na epizodyczne role sławnych, brytyjskich aktorów, którzy pojawiają się w „1917”. A kogóż tutaj nie ma (LOL, Davida Thewlisa) – lista rozpoznawalnych twarzy jest długa: Colin Firth, Andrew Scott, Daniel Mays, Mark Strong, Benedict Cumberbatch czy niedoszły król Westeros Richard Madden. Tak naprawdę jednak najlepiej zapamiętałem porucznika Lesliego w brawurowym wykonaniu Andrew Scotta oraz kapitana Smitha, w którego wcielił się, jak zawsze wysoce charakterystyczny, Mark Strong.

© 2019 Universal Pictures

"1917" to naprawdę interesujący dramat wojenny, aczkolwiek nie udało mi się nawiązać jakiejś głębszej relacji z głównymi bohaterami filmu. Niemniej doceniam kunszt reżyserski Sama Mendesa oraz tytaniczną pracę scenografów, chociaż Oscar za zdjęcia na tamtej gali zdecydowanie bardziej należał się "The Lighthouse".

© 2019 Universal Pictures

Ocena: 7/10.

wtorek, 31 sierpnia 2021

Youth (2015)

 You say that emotions are overrated. But that's bullshit.

Emotions are all we've got.

Tym razem w ramach zakończonego parę dni temu Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie Pod Baranami nadarzyła się okazja, aby nadrobić zaległości w twórczości Paolo Sorrentino. Włoskiego reżysera chyba nikomu przedstawiać nie trzeba – znacie przecież rewelacyjne "Wielkie piękno" czy "Młodego papieża". Szkoda jedynie, że na podobny pomysł wpadło znacznie więcej osób, przez co Sala Niebieska pękała w szwach i dosłownie niemal nie było czym oddychać (choć fotele, w którym można się wygodnie rozwalić, wręcz zapaść, zawsze na propsie). No, ale czyż wielkie przeżycia intelektualne nie powinny wymagać od nas choćby kapeczki poświęcenia? Po seansie w sumie zastanawiałem się czy napisać recenzję "Młodości" (bardzo trafne tłumaczenie oryginalnego tytułu – "Youth"), ale po pierwsze niezawodna Grażka rozwiała wszelkie wątpliwości w tej materii, a po drugie absolutnie wybitna rola Michaela Caine’a (nawet bez nominacji do Oscara!!!) zasługuje na choćby kilka linijek ode mnie.

© 20TH CENTURY STUDIOS.

Emerytowany, światowej klasy dyrygent i kompozytor Fred Ballinger (Michael Caine) spędza wakacje w szwajcarskim uzdrowisku (ostatnio pierwszy raz byłem w tężni solankowej, więc gorąco polecam). Towarzystwa dotrzymuje mu stary przyjaciel, uznany reżyser Mick Boyle (Harvey Keitel) pracujący wraz grupą młodych scenarzystów nad filmem mającym stać się testamentem wieńczącym jego karierę oraz znany, hollywoodzki aktor Jimmy Tree (Paul Dano), przeżywający swego rodzaju kryzys zawodowy. Wypoczywającemu Fredowi zwala się na głowę córka Lena (Rachel Weisz), która przeżyła bolesne rozstanie z partnerem oraz wysłannik królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, która pragnie, aby kompozytor wziął udział w specjalnym koncercie z okazji urodzin księcia Filipa.

© 20TH CENTURY STUDIOS.

Po Paolo Sorrentino spodziewałem się przede wszystkim pięknych kadrów i bogatych wrażeń wizualnych. I chociaż w przypadku "Młodości" jest ich naprawdę niewiele, to nie czuję się wcale rozczarowany. Dwie godziny filmy minęły jak z bicza strzelił, mimo że na ekranie stosunkowo niewiele się dzieje, a bohaterowie spędzają czas głównie na nostalgicznych rozmowach o przeszłości. Chociaż nie uświadczymy nagłych zwrotów akcji czy nieoczekiwanych twistów fabularnych to "Młodość" ogląda się naprawdę znakomicie (no chyba, że jaracie się jedynie "Avengersami", to może być dla Was nudnawo). Osadzenie akcji w szwajcarskim sanatorium może już na wstępie postarza fabułę, ale przecież większość z nas doczeka zapewne starości i będzie się borykało z problemami dotykającymi filmowych bohaterów (np. problemy z oddawaniem moczu). Niemniej swoiste rozliczenie z życiem Freda i Micka wypada niezwykle interesująco z uwagi na ich wspólną przeszłość oraz nadzwyczaj bogate życiorysy. Jak to przeważnie bywa, genialność jednostki mocno ogranicza pozytywne oddziaływanie na życie rodzinne i doprowadza często do kompletnej katastrofy w budowaniu poczucia wspólnoty (vide szczere rozmowy Freda z córką).

© 20TH CENTURY STUDIOS.

Ale jest to również opowieść o tym, że z wiekiem zatracamy poczucie kontaktu z rzeczywistością, opierając się coraz bardziej na naszych wyobrażeniach dotyczących przeszłości, które przeważnie mają niewiele wspólnego z prawdziwymi zdarzeniami. I to właśnie najczęściej bliskie osoby wytracają nas z samozadowolenia, przedstawiając wydarzenia z ich perspektywy. Oprócz wspomnianych wyżej szczerych rozmów Freda z Leną, dobitnie pokazuje to relacja Micka z jego młodymi scenarzystami, którzy wręcz hołubią jego postać, stawiając mu niemal spiżowy pomnik za życia. Wszystko zmienia się w momencie, gdy uznany reżyser spotyka się z aktorką, którą wedle siebie samego, wylansował na wielką gwiazdę. Brenda Morel (Jane Fonda) brutalnie weryfikuje wspomnienia Micka, bez litości punktując dodatkowo jego ostatnie dokonania filmowe. Innym, ciekawym, a jednocześnie totalnie przejmującym smutkiem, wątkiem jest postać spasionego do granic możliwości południowoamerykańskiego gwiazdora, który żywcem przypomina Diego Maradonę. Warto także zwrócić uwagę na komiczny wręcz związek syna Micka z wcielającą się w siebie samą Palomą Faith.

© 20TH CENTURY STUDIOS.

Ostatnio widywałem Michaela Caine’a grającego role dystyngowanych dżentelmenów z wyższej klasy, ociekających poczuciem wyższości (vide epizod w "Tenet"). Tymczasem, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, w "Młodości" angielski aktor całkowicie odszedł od tego konceptu. Fred zdecydowanie nie okazuje wyższości, może z wyjątkiem scen z wysłannikiem królowej, tworząc chyba najbardziej ludzką i przejmującą kreację w karierze Micheala Caina (przynajmniej w jego filmach, które widziałem). Naprawdę uważam, że warto obejrzeć "Młodość" choćby tylko z powodu tej doskonałej roli angielskiego aktora. Nie chcę w żaden sposób umniejszać wysiłków Harveya Keitela, ale jednak to Michael Caine osiągnął tutaj aktorski Parnas. Rachel Weisz również zagrała bardzo dobrze, z prawdziwymi emocjami wcielając się w córkę Freda. Podobnie mogę napisać o roli Jane Fondy. Jednak najbardziej na drugim planie błyszczy niepozorny Paul Dano, który stworzył po prostu magnetyczną i bezbłędną kreację.

© 20TH CENTURY STUDIOS.

"Youth" to przykład znakomitego kina, przy którym nie spoglądacie na zegarek, odliczając minuty do końca seansu. I choć pod względem wizualnym nie jest to może film charakterystyczny dla twórczości Paolo Sorrentino, to polecam Wam gorąco tę doskonałą opowieść.

© 20TH CENTURY STUDIOS.

Ocena: 9/10.

czwartek, 29 lipca 2021

"Tenet" (2020)

 There's a cold war. Cold as ice. To even know its true nature is to lose.

Po ostatnich recenzjach serialowych, wraz z nadejściem prawdziwie upalnego i zdecydowanie zbyt często niestabilnie burzowego lata, postanowiłem przerzucić się trochę bardziej na teksty poświęcone filmom. Nie da się oczywiście ukryć, że duży wpływ na tę decyzję miało rozpoczęcie kolejnej, piętnastej już, edycji Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie Pod Baranami. W tym roku na festiwalu pojawiło się dużo ciekawych pozycji, ale jak to zwykle bywa często bezlitosne godziny projekcji uniemożliwiają zobaczenie wszystkiego, co bym chciał. Na szczęście w przypadku ostatniego dzieła Christophera Nolana rozpiska festiwalowa była ogromnie łaskawa, dzięki czemu możecie właśnie czytać tekst o "Tenet". Od razu muszę dodać, że "Tenet" w przeczytanych przeze mnie recenzjach dostawał różnorakie oceny, niemniej rzadko się zdarzało, aby było one niespolaryzowane. Zabawna sytuacja miała miejsce na portalu newonce: po pierwszym seansie powstał tekst chwalący produkcję Nolana, po drugim podejściu wylało się na nią gówno ze szczynami. Takie rzeczy nie nastrajają mnie raczej optymistycznie, to też pełen lęku i obaw wybrałem się z ukochaną w upalne i duszne popołudnie do Kina Pod Baranami (upalne i duszne popołudnie zamieniło się potem w burzowy wieczór).

 ©2020 WARNER BROS. ENT. 

W "Tenet" od samego początku zostajemy wrzuceni w wir błyskawicznej akcji, w której tak naprawdę nic nie wiadomo. Bezimienny agent CIA (?), zwany dalej TYM lub jakimś (z angielskiego the/a) Protagonistą (John David Washington) bierze udział w szturmie na operę w Kijowie, którą opanowali terroryści (?). Operacja nie kończy się jednak zakładanym sukcesem (?), a w efekcie nasz dzielny bohater trafia do niewoli (?), z której wykupują go jakieś bliżej nieznane agencje rządowe (?). W ramach nowego zadania Protagonista otrzymuje jedynie tajemnicze słowo TENET oraz gest splecionych dłoni (serio, tak jest w filmie). Wraz z sympatycznym szpiego-fizykiem Neilem (Robert Pattinson) Protagonista wyrusza w szaleńczą podróż po niemal całym świecie, aby wyjaśnić zagadkę Tenet i powiązanego z nią rosyjskiego oligarchy Satora (Kenneth Branagh).

 ©2020 WARNER BROS. ENT.

Opis fabuły brzmi z pewnością dziwnie i dosyć tajemniczo, ale bardzo trudno jest napisać o czym dokładnie jest "Tenet" bez podawania zbyt dużej liczby informacji, które popsują Wam samodzielne ich odkrywanie. Jak już pisałem we wstępie, po tym dziele Nolana spodziewałem się naprawdę niewiele (w szczególności, że reżyserowi pomagał amerykański fizyk teoretyczny Kip Thorpe, z którym wysmażyli jakże udany "Interstellar") i muszę przyznać, że zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony w naprawdę wielu aspektach. Z drugiej strony warto też zauważyć, że "Tenet" zawiera masę błędów, nonsensów i absurdów, których nie mogą przykryć ekspresowe prowadzenie akcji oraz próby stworzenia widowiskowego i spektakularnego dzieła. Warto zadać sobie po seansie wiele pytań dotyczących poszczególnych wydarzeń w filmie, logiki postępowania bohaterów (w szczególności tej odwróconej) oraz ich sensu w ostatecznym kontekście finału. W naszym, dwuosobowym domowym, ognisku film Nolana wywołał bardzo burzliwe dyskusje zaczynające się od standardowego o co tu chodzi, a kończące na wnikliwej analizie poszczególnych scen i działań podejmowanych przez bohaterów. Muszę przyznać, że były to zdecydowanie fascynujące konwersacje!

 ©2020 WARNER BROS. ENT.

Tak naprawdę moje pierwsze wrażenie związane z "Tenet" to głośność. Siedząc w kinie miałem wrażenie, że produkcja Nolana jest chyba z trzy razy głośniejsza od normalnego filmu (i jeszcze te charakterystyczne, wywołujące niepokój dźwięki). Poza tym wszystko wygląda bardzo efektownie i widowiskowo. Razem z Protagonistą podróżujemy po różnych lokacjach, niczym w kolejnym filmie o przygodach Jamesa Bonda. Tym razem zwiedzamy m.in. Kijów, Tallinn, Indie, Londyn, wybrzeża Wietnamu, Oslo oraz zapomniane przez wszystkich opuszczone miasto w Rosji. Towarzyszą nam oczywiście drogie jachty, szykowne garnitury, dzieła sztuki oraz najlepsze restauracje. Nie mogło także zabraknąć dziewczyny Bonda, w którą brawurowo wcieliła się Elizabeth Debicki (Kat), aczkolwiek jej rola jest bardzo zbliżona do analogicznego występu w serialu "The Night Manager". Efekty specjalne się czasem bardzo interesujące, ale jednak często nie wypadają więcej niż średnio. Finałowa sekwencja, w założeniu totalnie widowiskowa, grzęźnie jednak w formie, którą przyjęli twórcy i wyraźnie widać, że nie wszystko poszło tam zgodnie z założonym planem.

 ©2020 WARNER BROS. ENT.

Jedną z największych zalet "Tenet", oprócz zabawy z czasem, jest doskonałe aktorstwo. I nie mówię tu akurat o roli Johna Davida Washingtona, która jest naprawdę spoko, zagrana z luzem, ale czasami wydawało mi się jakby Protagonista był bohaterem "BlacKkKlansman". Nie jestem uprzedzony, czasem pojawiało się coś fascynującego w tej kreacji, ale jednak reszta obsady poradziła sobie lepiej. Największe propsy dostaje oczywiście Robert Pattinson za genialną wręcz rolę Neila. Swoją drogą jest to postać o wiele bardziej interesująca od Protagonisty (każdy chyba chciałby takiego ziomala) i zdecydowanie lepiej zagrana. Elizabeth Debicki (Kat) w roli dziewczyny Bonda również wypada bardzo fajnie i dobrze wpisuje się w klimat tej tajemniczej opowieści. Wcielający się w rosyjskiego oligarchę Kenneth Branagh jest na tyle przekonujący, że raczej nie pomyślelibyście, iż urodził się w Belfaście. Warto również wspomnieć, że jak to bywa już często u Nolana, epizodycznie Michael Caine gra samego siebie.

 ©2020 WARNER BROS. ENT.

Wiem, że w recenzji trochę ponarzekałem na różne aspekty "Tenet", aczkolwiek poza fajnym aktorstwem dostrzegam duży potencjał w dziele Nolana. Zabawy z czasem sprawiają, że film nabrał bardzo unikalnego klimatu, który bardzo mi odpowiada, aczkolwiek nie jest jednak w stanie przesłonić oczywistych wad. Dlatego też "Tenet" otrzymuje ocenę trochę wyższą od wyjściowego pięć-zero: była szansa na zdecydowanie więcej, ale trzeba się bardziej postarać. Jest to jednak na tyle interesujące zjawisko, że warto się z nim zapoznać i wyrobić sobie własną opinię.

 ©2020 WARNER BROS. ENT.

Ocena: 6/10.

niedziela, 27 czerwca 2021

"Mare of Easttown" (2021, sezon 1)

 I always imagined I’d be a cop. 
It’s the life around me I didn’t expect to fall apartso spectacularly.

Jak to przeważnie ze mną bywa, poniższa recenzja powstaje ze sporym opóźnieniem, ponieważ ostatni, siódmy odcinek "Mare of Easttown" wyemitowano jeszcze w ubiegłym miesiącu (30 maja). Co prawda pierwsze przemyślenia i notatki do tekstu zaczęły powstawać bardzo szybko w trakcie długiego weekendu na początku czerwca, ale piękne krajobrazy zielonych łąk z kolorowymi kwiatami, typowe dla Ponidzia, zachęcały raczej do długich rowerowych wycieczek niż do pisania. Ponadto jak doskonale wiemy, każdy wiosenno-letni długi weekend w Polsce oznacza celebrację grilla, a przecież do takich smakołyków nie podaje się raczej jedynie wody mineralnej lub kompotu. Tak więc wśród śmiechu, białego wina i aromatów grillowanych potraw zacząłem tworzyć zręby niniejszego tekstu. A dlaczego akurat "Mare z Easttown" spytać możecie? Otóż zaczęliśmy oglądać serial HBO jeszcze w mroczniejszych czasach pandemii, gdy z kinami było raczej średnio, a finalnie okazał się na tyle interesujący, że postanowiłem poświęcić mu kilka akapitów. W międzyczasie przeczytałem także wiele opinii wychwalających pod niebiosa tę produkcję, z którymi nie do końca mogę się zgodzić, więc musiałem też napisać coś w delikatnej kontrze.

© 2021 Home Box Office Inc.

Akcja serialu rozgrywa się w niewielkim miasteczku w Pensylwanii. Detektyw sierżant Mare Sheehan (Kate Winslet) pracuje w lokalnej policji, aczkolwiek bez spektakularnych sukcesów. Policjantkę prześladuje nierozwiązana sprawa zaginięcia córki jej koleżanki z czasów licealnych, Dawn (Enid Graham), która trwa już ponad rok. Dodatkowo Mare przeżywa osobistą traumę wynikającą z samobójstwa jej syna. Zajmowanie się małoletnim wnukiem oraz niełatwe relacje z nastoletnią córką (Angourie Rice) oraz lubiącą zaglądać do kieliszka matką (Jean Smart) raczej nie ułatwiają egzystencji naszej bohaterki. Tymczasem Mare zostaje przydzielona do sprawy, która wstrząsnęła lokalną społecznością: zabójstwa nastoletniej matki Erin McMenamin (Cailee Spaeny), która osierociła małe dziecko.

© 2021 Home Box Office Inc.

Jak można łatwo zauważyć po opisie fabuły serialowe Easttown nie jest raczej wesołym miejscem, w którym zawsze świeci słońce, a mieszkańcy są uśmiechnięci i śpiewają razem piosenki trzymając się za ręce. Jest wręcz przeciwnie – jeśli ktoś nie wyjechał z miasta za młodu w pogoni za lepszej jakości życiem, to powoli zgnije w tej depresyjnej dziurze pozbawionej perspektyw, gdzie dodatkowo wszyscy się znają (w zasadzie zastanawia mnie czym zajmują się poszczególni bohaterowie i jakie mają źródła dochodów). Świat przedstawiony w "Mare z Easttown" jest wysoce depresyjny – przemoc, samobójstwa, narkomania, pedofilia w kościele, alkoholizm (wielu z bohaterów nosi irlandzkie imiona i nazwiska, przypadek?) są na porządku dziennym i zatruwają życie mieszkańcom nawet tak nieistotnego dla nikogo miasteczka. Po obejrzeniu pierwszego odcinka miałem wrażenie, że oto nieoczekiwanie powstał czwarty sezon "True Detective" i wyszedł po prostu pod innym szyldem. Jednakże w odróżnieniu od tej serii "Mare z Easttown" kładzie zdecydowanie mniejszy nacisk na policyjną robotę, skupiając się raczej na rodzinnych dramatach. Wielu osobom przypadło to do gustu, u mnie natomiast takie rozłożenie akcentów jest trochę rozczarowujące, gdyż całe to śledztwo zostało potraktowane trochę po macoszemu (szczególnie, że w ostatnich odcinkach dzieje się sporo różnych rzeczy). Brakuje mi również wyjaśnienia pewnych kwestii związanych z morderstwem, ale to zdecydowanie zbyt grube spoilery, żeby je tutaj opisywać.

© 2021 Home Box Office Inc.

No dobra, nie wszystko poszło może idealnie, ale przecież pamiętam doskonale z jakim nastawieniem czekaliśmy na każdy kolejny odcinek "Mare z Easttown" (nie było szans poczekać na wszystkie odcinki i zrobić binge-watching). Jednak twórcom udało się stworzyć wyjątkowy klimat fikcyjnego Easttown i poczucie lokalnej wspólnoty posługującej się dialektem Delco, charakterystycznym dla okolic, w których rozgrywa się akcja serialu. W tym kontekście zwróćmy uwagę na choćby pierwszy odcinek, w którym poznajemy sportowy sukces Mare z czasów liceum, który wywarł tak duży wpływ na społeczność, że jest celebrowany niemal jako święto, a nasza bohaterka zostaje obdarzona tytułem Lady Hawk. To co wyróżnia serial to także bezkompromisowy stosunek Mare do lokalnej społeczności. Policjantka ma totalnie wyjebane na to co mówią o niej ludzie, potrafi bez żadnej wątpliwości aresztować osoby, z którymi wieczorami żłopie browary i zasadniczo średnio przejmuje się skutkami swoich działań (często raczej nieprzemyślanych i lekkomyślnych – vide akcja z matką Drew). Początkowo spodziewałem się raczej innego schematu: Mare będzie tonęła w lokalnym koneksjach (siedź cicho kiedy trzeba) i nigdy nie wyjaśni sprawy albo zmusi ją do tego zewnętrzna pomoc w postaci detektywa Zabela (Evan Peters). Aczkolwiek podobnie jak w typowaniu wyników na Euro, zaliczyłem sromotną klęskę w przewidywaniach. Warto jeszcze zwrócić uwagę, że twórcy postawili tym razem na dosyć niestandardową liczbę odcinków: zamiast klasycznych ośmiu dostajemy jedynie siedem.

© 2021 Home Box Office Inc.

Kiedyś myśląc o Kate Winslet zawsze miałem przed oczami unoszące się na lodowatej wodzie drzwi z RMS Titanic. Dzisiaj, bogatszy w doświadczenia o filmy takie jak "Eternal Sunshine of the Spotless Mind" czy "Revolutionary Road", mam o wiele szerszą perspektywę. Nawet tym tle kreacja Mare jest po prostu epicka. To nie jest piękna pani policjantka z uśmiechem na twarzy prostu z TVNu. To totalnie zmęczona życiem, szorstka w obejściu kobieta, która nie ma czasu na makijaż, a pierwszą czynnością po przyjściu do domu jest otwarcie piwcia. Mare nie była co prawdą postacią, którą kiedykolwiek polubiłem, ale nawet mimo tego jestem w stanie docenić warsztat aktorski Kate Winslet i to co pokazała w tym serialu – klasa światowa! Po ostatnim odcinku wydawało mi się, że "Mare z Easttown" trawi brak dobrych postaci drugoplanowych. Jednakże pisząc recenzję zaczęły mi się przypominać poszczególne postacie z serialu i wyszło z tego całkiem niezłe, co ciekawe bardzo kobiece, zestawienie. Zdecydowanie moją ulubioną bohaterką została Siobhan (Angourie Rice), ale nie mogę pominąć świetnej ról Helen (Jean Smart), Lori (Julianne Nicholson) czy jednego z najsmutniejszych i depresyjnych występów w postaci Erin (Cailee Spaeny). Z kolei, gdyby ktokolwiek wpadł na pomysł zrobienia reboota nowych "Star Wars" to Jack Mulhern (Dylan) idealnie nadaje się na nowego Kylo Rena. Na koniec zadajmy sobie jeszcze pytanie po co w serialu jest Guy Pearce (Richard) i co jego postać wnosi do fabuły?

© 2021 Home Box Office Inc.

Nie da się ukryć, że "Mare of Easttown" odniósł ogromny sukces, zarówno wśród widowni, jak i u krytyków. Słyszałem już nawet pogłoski, że HBO na fali pozytywnego oddźwięku pozostanie w uderzeniu i zrealizuje kolejny sezon serialu. Póki co zachęcam Was do zapoznania się z epicką rolą Kate Winslet i społecznością z Easttown. Jestem jakoś dziwnie przekonany, że nie będziecie zawiedzeni.

© 2021 Home Box Office Inc.

Ocena: 8/10.


niedziela, 30 maja 2021

"Perry Mason" (2020, sezon 1)

 We do what we don't like so the greater good gets served.

Ostatnio kinowych premier jak na lekarstwo, więc nieunikniona stała się kolejna wyprawa do bogatej oferty serialowego wszechświata. Ponieważ całkiem niedawno odświeżyłem sobie "Chinatown" Romana Polańskiego, zapragnąłem pozostać w stylistce kryminału noir (którą de facto i tak bardzo lubię). Akurat nadarzyła się ku temu świetna okazja w postaci serialu "Perry Mason", który oparto na twórczości amerykańskiego pisarza Earle’a Stanleya Gardnera. Ponad osiemdziesiąt powieści poświęconych temu bohaterowi zyskało dużą popularność, a latach 1957-66 emitowano serial pod tym samym tytułem, na który złożyło się aż 271 odcinków! Wynik imponujący i raczej niemożliwy w dzisiejszych czasach do powtórzenia, gdyż w premierowym sezonie nowej wersji dostaliśmy standardowe osiem epizodów. No, ale w wymagającej i trudnej rzeczywistości pandemicznej nie ma przecież co narzekać na tak błahe problemy! W szczególności, że twórcy współczesnego "Perry’ego Masona" postanowili dodać trochę bardziej mroczny i realistyczny klimat do współczesnej wersji opowieści.

© 2021 Home Box Office Inc.

Akcja serialu rozgrywa się na przełomie 1931 i 1932 roku w toczonym przez zgniliznę moralną Los Angeles. Wiecznie nieogolony i zapijaczony Perry Mason (Matthew Rhys) to drobny detektyw, wykonujący niespecjalnie ważne zlecenia (np. zdobycie zdjęcia popularnego aktora uprawiającego seks i obżerającego się, gdy szarzy ludzie głodują). Marna egzystencja naszego bohatera zmienia się, gdy zaprzyjaźniony z nim prawnik E.B. Jonathan (John Lithgow) podejmuje się sprawy dotyczącej szokującego zabójstwa kilkumiesięcznego dziecka małżeństwa Dodsonów, które zostało wcześniej porwane dla okopu. Sytuację komplikuje dodatkowo tradycyjna już nieudolność lokalnej policji oraz dziwne powiązania zbrodni z jeszcze dziwniejszą, fanatyczną wspólnotą religijną skupioną wokół charyzmatycznej Siostry Alice (Tatiana Maslany).

© 2021 Home Box Office Inc.

Ponieważ uwielbiam stylistykę kryminałów noir, byłem wręcz zachwycony, że twórcy "Perry’ego Masona" poszli właśnie w takim kierunku. Nie przypominam sobie z dzieciństwa, żebym kiedykolwiek oglądał oryginał (nie czytałem także ani jednej książki), ale chyba wcześniej Perry nie babrał się aż tak mocno w zgniliźnie moralnej Miasta Aniołów. Zabójstwa niemowląt, przekręty finansowe, alkoholizm, narkomania, rasizm, korupcja w policji, polityczne ambicje prokuratora (he, he) czy fanatyczne chrześcijańskie ruchy religijne raczej nie gościły na ekranach telewizorów na przełomie lat 50-tych i 60-tych XX wieku. Także, mimo święcącego nieustannie kalifornijskiego słońca, nurzamy się wraz z głównym bohaterem w odmętach odrażającego niekiedy świata, który funkcjonuje pod kolorową fasadą Los Angeles. Pod względem fabuły, która rozwija się raczej mozolnie i bez brawury, nie mogę się naprawdę przyczepić do czegokolwiek. Co ciekawe mamy tu również do czynienia nie tylko z perypetiami prywatnego detektywa, ale wraz z rozwojem sytuacji szala przechyla się w stronę dramatu sądowego (co w tym przypadku nawet mi specjalnie nie przeszkadza, w szczególności, jeśli weźmiemy pod uwagę nie do końca uczciwe i amoralne metody działania Perry’ego).

© 2021 Home Box Office Inc.

Niezwykle spodobała mi się scenografia w serialu. Abstrahując już od kostiumów bohaterów, które wyglądają naprawdę super, to te wszystkie auta i wnętrza robią naprawdę imponującą robotę. Do tych wizualnych atrakcji twórcy zafundowali nam naprawdę ciekawe przeżycia na rewelacyjnej ścieżce dźwiękowej, a także swego rodzaju czołówkę, która również bardzo przypadła mi do gustu. Warto również zwrócić uwagę, że w serialu przenosimy się nie tylko w lata 30-te XX stulecia, ale także mamy do czynienia z przejmującą wyprawą w czasy I wojny światowej by zobaczyć schyłek kariery wojskowej Masona. Te niezbyt długie, ale wyjątkowo dramatyczne sekwencje, mogą wywołać naprawdę piorunujące wrażenie i spokojnie mogłyby się znaleźć w jakimś oscarowym filmie wojennym. Zatem podsumowując: w kwestiach realizacyjnych jest naprawdę doskonale i nie można się do niczego przyczepić. Widziałem dotychczas dwa odcinki "Króla", zrealizowanego przez Canal+, i chyba jeszcze trochę przed nami zostało pracy do wykonania (albo po prostu polskie seriale potrzebują znacznie większych budżetów niż dotychczas). We wstępie pisałem o uwspółcześnianiu serialu, co w przypadku "Perry’ego Masona" generalnie miało zdecydowanie więcej zalet niż wad, ale niestety doprowadziło także do sytuacji, które mi się średnio podobały. Rozumiem, że twórcy musieli sprostać wymogom poprawności politycznej, ale chyba jednak delikatną przesadą jest zmiana koloru skóry funkcjonariusza Drake’a, w którego wcielił się Chris Chalk (chociaż aktor poradził sobie naprawdę dobrze  tej roli). Ja rozumiem, że pierwsi czarnoskórzy funkcjonariusze służyli w LAPD już pod koniec XIX wieku, ale to spora zmiana w stosunku do pierwowzoru. Trochę inaczej wygląda orientacja seksualna jednej z głównych bohaterek, gdyż twórcy wykazali się tutaj sporą subtelnością i w zasadzie taka zmiana w stosunku to oryginału wypada po prostu znacznie ciekawiej.

© 2021 Home Box Office Inc.

Przechodząc do dalszej części pozwolę sobie zająć Wam chwilę poświęcając kilka słów na ważniejsze postacie oraz aktorstwo. Główny bohater z pewnością średnio nadaje się na temat szkolnych wypracować pod tytułem: postać, którą podziwiam. Perry Mason to co prawda oficer z I wojny światowej, ale w stanie kompletnego rozkładu psychicznego. Po rozwodzie z żoną raczej średnio ogarnia swoją egzystencję, popadając w alkoholizm, długi i kompletnie zapuszczając farmę oddziedziczoną po rodzicach. Życie zawodowe to też pasmo taplania się w rynsztokach L.A. i nieudolne próby zarobienia większych pieniędzy, kończące się najczęściej przysłowiowym wpierdolem. Jakkolwiek to źle zabrzmi, Matthew Rhys idealnie wpasował się w ten depresyjny obraz prywatnego detektywa, którego w zasadzie jedyną zaletą jest bezwarunkowe poszukiwanie prawdy. Ciężko mi wyobrazić sobie innego aktora, który tak dobrze wcieliłby się w wiecznie zmiętego, skacowanego i zmęczonego życiem Perry’ego. Pozostając w niewesołym klimacie warto także zwrócić uwagę na E.B. Jonathana, którego znakomicie zagrał John Lithgow. Kiedyś solidny prawnik, na stare lata uderzył raczej do świata mrzonek i fantazji na temat swoich talentów, co zresztą bardzo szybko i bardzo brutalnie weryfikuje rzeczywistość. Jest to o tyle przejmująca kreacja, że po prostu proces uświadamiania sobie przez bohatera jak kompletnie nic nie znaczy jest po prostu koszmarnie smutny. No, ale przy takich średnio ogarniętych panach, ktoś przecież musi to wszystko trzymać za jaja. I tym momencie warto poświęcić kilka słów na jedną z moich ulubionych postaci, czyli Dellę Street, brawurowo zagraną przez Juliet Rylance. To właśnie Della umożliwia działanie naszym bohaterom wykonując często tytaniczną pracę, a w nagrodę dostając jedynie pretensje i pomiatanie jej osobą. Juliet Rylance stworzyła świetną rolę pełną ciepła, a jednocześnie stanowczości i uporu w dążeniu do celu. Przy okazji Delli nie mogę nie wspomnieć o jej sympatycznej towarzyszce Hazel (Molly Ephraim), a także o ponownie brylującym na drugim planie Shea Whigham (Pete). Na koniec zostawiam ciekawą rolę Tatiany Maslany, która bardzo ciekawie zagrała na pozór charyzmatyczną Siostrę Alice, na której opiera się wspólnota chrześcijańskich fanatyków religijnych.

© 2021 Home Box Office Inc.

"Perry Mason" to bardzo udana produkcja, którą wyróżnia wysoki poziom realizacji oraz galeria interesujących i świetnie zagranych postaci. Oczywiście polecam Wam ten serial z pełną odpowiedzialności i mam nadzieję, że będziecie się bawić tak wspaniale jak ja. Na koniec pozostaje mi życzyć, aby pandemia nie pokrzyżowała planów twórcom i kolejne sezony powstawały szybko i bez straty dla jakości serialu.

© 2021 Home Box Office Inc.

Ocena: 9/10.