piątek, 4 grudnia 2015

Bond No. 24: "Spectre"



James Bond powrócił po raz kolejny. Niestety perspektywa obejrzenia dwudziestej czwartej odsłony przygód słynnego agenta Jej Królewskiej Mości nie wywoływała u mnie pozytywnych emocji. Na reżyserskim stolcu po raz kolejny zasiadł bowiem Sam Mendes, odpowiedzialny za mocno średnie "Skyfall", które przyjąłem z raczej mieszanymi uczuciami. Twórca genialnego "American Beauty" stworzył najbardziej dziwacznego Bonda w dziejach całej serii, a po dosyć średnim przyjęciu ogłosił nawet, że nie ma ochoty reżyserować kolejnej części przygód 007. Niestety po pewnym czasie zmienił zdanie (zapewne w myśl nieśmiertelnej zasady: hajs się musi zgadzać) i zajął się kręceniem pożegnania Daniela Craiga ze słynnym agentem MI6. I w ten właśnie sposób po raz kolejny zalała nas fala męczących reklam związanych z gadżetami Bonda pojawiającymi się w "Spectre". Wybierając miejsce seansu postawiłem tym razem na krakowskie Kino Kijów, dysponujące epicką salą z ogromnym ekranem. Niestety już na starcie zostaliśmy zdradziecko zrobieni w bambuko, ponieważ okazało się, że w wielkiej sali odbędzie się premiera (w poniedziałek!!!!) jakiejś bollywoodzkiej superprodukcji, a fani Jamesa Bonda zostaną zesłani do malutkiej, ciasnej klitki. Dodam, że nawet darmowa lampka różowego wina nie wynagrodziła goryczy i żalu z powodu tejże haniebnej zdrady.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja "Spectre" rozpoczyna się w Mexico City, gdzie Bond (Daniel Craig) tropi człowieka o nazwisku Scarria. Jak się wkrótce okazuje działania naszego bohatera to typowa samowolka bez wiedzy przełożonych w MI6. Poirytowany do granic możliwości M (Ralph Fiennes) zawiesza niepokornego podwładnego. Jednakże James, wykonując ostatnie polecenie zmarłej zwierzchniczki, nie zamierza zastosować się do kary i udaje się do Rzymu na pogrzeb swojej ostatniej ofiary. Dzięki zażyłej znajomości z wdową (Monica Bellucci) Bond wpada na trop tajemniczej organizacji o złowieszczo brzmiącej nazwie – SPECTRE. Tymczasem w Londynie M, przekonany o tymczasowej bierności 007, przygotowuje się do twardej walki z C (Andrew Scott) o przyszły kształt brytyjskiego wywiadu.
źródło: http://www.007.com/spectre
"Spectre" zaczęło się naprawdę dobrze – otwierająca film sekwencja, rozgrywająca się trakcie meksykańskiego Dnia Zmarłych (obchody wyglądają troszkę inaczej niż w Polszy), zrobiła na mnie znakomite wrażenie. Oczywiście do pewnego momentu, ponieważ to co dzieje się w helikopterze beztrosko latającym nad tłumami w centrum Mexico City przechodzi wszelkie pojęcie. Gdybym miał wskazać największe zalety produkcji Mendesa to bez wahania wskazałbym na pewno lokacje, w których ją kręcono. Oprócz wspomnianej stolicy Meksyku, wraz z Jamesem zwiedzamy kanały Londynu, Rzym, ośnieżone austriackie stoki, Tanger oraz jakieś marokańskie bezdroża. Wszystkie wymieniono miejsca wyglądają bardzo fajnie i trudno oprzeć się chęci zobaczenia ich na własne oczy (może z wyjątkiem marokańskiego zadupia). Na tle tych pięknych miejscówek Bond prezentuje się epicko – wielkie brawa za znakomicie dobraną garderobę: garnitury, płaszcze itp. Mimo, zdawałoby się poważnej konwencji, w "Spectre" znalazło się również kilka dosyć zabawnych scen (i to akurat nie głupawych) – moja ulubiona dotyczy zegarka od Q. Jako czwarty plus mogę natomiast wskazać ścieżkę dźwiękową z pewnym wyłączeniem. O ile muzyka w trakcie projekcji podobała mi się niezmiernie, o tyle piosenka Writing’s On The Wall w wykonaniu Sama Smitha kompletnie nie przypadła mi do gustu. I w tenże właśnie sposób możemy wreszcie płynnie przejść do hejtu, ponieważ uzbierało się tego naprawdę sporo.
źródło: http://www.007.com/spectre
To bardzo miło ze strony twórców, że postanowili spiąć klamrą wszystkie Bondy z Danielem Craigiem. Niemniej, zdecydowanie można to było zrobić o wiele lepiej. Przedstawiona w filmie tajemnicza organizacja SPECTRE wydaje się kompletnie nie przystawać do współczesnej rzeczywistości, w której funkcjonuje 007. Tenże koncept mógłby bezbłędnie sprawdzić się w latach 60-tych albo 70-tych, a nie w erze Facebooka. Tajne spotkania, na których poszczególni członkowie organizacji radośnie i beztrosko mordują się wzajemnie (instytucja tak bardzo poważna), w dobie nieustającej, wszechobecnej inwigilacji? No chyba jednak nie. Poza tym na czele tworu, którego macki sięgają niemal wszędzie, stoi człowiek, który był po prostu zazdrosny w dzieciństwie i tegoż powodu postanowił zostać największym złoczyńcą w dziejach ludzkości. Zresztą trudno tak naprawdę orzec czy chciał siać zło, ponieważ po seansie nie potrafię określić, jakie były główne cele SPECTRE - poza permanentnym uprzykrzaniem życia Bondowi. Chociaż z drugiej strony Blofeld (Christopher Waltz) twierdził, że zawsze było odwrotnie i to właśnie James wykazywał się zbytnią ciekawością. Dodatkowo, w ramach nawiązania do najbardziej klasycznych Bondów, złowieszcza organizacja posiada tajną bazę. Serio. Jeszcze ciekawszy jest fakt, że (i tu sorry za spoiler) James zdołał zniszczyć ją pojedynczą, zwyczajną kulą. Absurd i nonsens!
źródło: http://www.007.com/spectre
Spoglądając na SPECTRE w znacznie szerszym kontekście nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż nikczemna organizacja coś mi przypomina. Po krótkim  namyśle doszedłem do wniosku, że najpewniej chodzi o Hydrę, doskonale znaną ze współczesnych ekranizacji Marvela. Momentami naprawdę niewiele brakuje, aby Blofeld i jego giermkowie zaczęli pozdrawiać się słynnym Hail Hydra. Kolejnym wielkim minusem jest czas trwania filmu – przyjęte przez twórców rozwiązania fabularne (szczególnie konflikt między M a C, który nikogo nie obchodzi) dłużą się ponad miarę. Niezwykle rzadko siedząc kinie co chwilę zerkam na zegarek i myślę sobie: no ileż to jeszcze potrwa? I gdy wydawało mi się, że będzie dokładnie  jak w "Quantum of Solace" to Bond powiedział: to jeszcze nie koniec. Rychło okazało się, że jest to jedynie mały finał pocieszenia, a film potrwa jeszcze dobre kilkanaście minut…
źródło: http://www.007.com/spectre
Daniel Craig, wcielają się po raz ostatni w agenta 007, nie przyniósł sobie hańby w żadnym calu swojej kreacji. Już od czasów "Casino Royale" żywię przekonanie, że jego angaż był jednym z najważniejszych strzałów w dziesiątkę i pozwolił na godne wprowadzenie serii w nowe stulecie. Bond Craiga oprócz znakomitej gry aktorskiej (nieodżałowana chemia z Judi Dench), mistrzowsko prezentuje się pod względem ubioru czy też tężyzny fizycznej. O ile jednakże protagonista trzyma klasę to villain jest kompletnym słabiakiem. Przy całej sympatii dla Christphera Waltza uważam, że jest to kolejna wariacja Hansa Landy z "Inglourious Basterds". Momentami jest to występ niemal komiczny, a jakoś nie wydaje mi się, żeby Sam Mendes miał taki właśnie pomysł na największego złoczyńcę w dziejach ludzkości. Chociaż należy zauważyć, że początek Blofeld miał całkiem udany. Prawdziwy dramat to jednakże Dava Bautista (Mr. Hinx) – coś w rodzaju współczesnego Buźki, ale kompletnie pozbawionego uroku Richarda Kiela. Główna dziewczyna Bonda, w która wcieliła się Léa Seydoux, jest w miarę w porządku (chociaż inni uczestnicy seansu mieli zgoła odmienne wrażenia), ale jako całokształt wzmaga jedynie tęsknotę za Evą Green. Co ciekawe okazało się, że Monica Bellucci znacznie lepiej wygląda w reklamie Cisowianki Perlage, która została wyemitowana przed seansem, niż w samym filmie. Na plus zaliczam natomiast występ Jespera Christensena, który ponownie wcielił się w Pana White’a.
źródło: http://www.007.com/spectre
Z pewnością nie będę mile wspominał przygody Sama Mendesa z serią filmów o agencie 007. Do bondowskiego dorobku tego reżysera nie mam zamiaru raczej powracać, ponieważ dziwaczne "Skyfall" ani tym bardziej "Spectre" nie oferują praktycznie niczego, co mogłoby mnie skłonić do powtórnego seansu. Naprawdę, wolę oglądać po raz tysięczny "Quantum of Solace" niż ponownie babrać się w tym czymś. Mimo wszystko jest to jednakże solidne, rzemieślnicze kino, aczkolwiek niemal kompletnie pozbawione jakiegokolwiek błysku.
źródło: http://www.007.com/spectre
Ocena: 6/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz