James Bond powrócił po raz
kolejny. Niestety perspektywa obejrzenia dwudziestej czwartej odsłony przygód
słynnego agenta Jej Królewskiej Mości nie wywoływała u mnie pozytywnych emocji.
Na reżyserskim stolcu po raz kolejny zasiadł bowiem Sam Mendes, odpowiedzialny
za mocno średnie "Skyfall", które przyjąłem z raczej mieszanymi uczuciami. Twórca
genialnego "American Beauty" stworzył najbardziej dziwacznego Bonda w dziejach
całej serii, a po dosyć średnim przyjęciu ogłosił nawet, że nie ma ochoty
reżyserować kolejnej części przygód 007. Niestety po pewnym czasie zmienił
zdanie (zapewne w myśl nieśmiertelnej zasady: hajs się musi zgadzać) i zajął się kręceniem pożegnania Daniela
Craiga ze słynnym agentem MI6. I w ten właśnie sposób po raz kolejny zalała nas
fala męczących reklam związanych z gadżetami Bonda pojawiającymi się w "Spectre". Wybierając miejsce seansu postawiłem tym razem na krakowskie Kino
Kijów, dysponujące epicką salą z ogromnym ekranem. Niestety już na starcie
zostaliśmy zdradziecko zrobieni w bambuko, ponieważ okazało się, że w wielkiej
sali odbędzie się premiera (w poniedziałek!!!!) jakiejś bollywoodzkiej
superprodukcji, a fani Jamesa Bonda zostaną zesłani do malutkiej, ciasnej klitki. Dodam,
że nawet darmowa lampka różowego wina nie wynagrodziła goryczy i żalu z powodu
tejże haniebnej zdrady.
źródło: http://www.impawards.com |
Akcja "Spectre" rozpoczyna się w
Mexico City, gdzie Bond (Daniel Craig) tropi człowieka o nazwisku Scarria. Jak
się wkrótce okazuje działania naszego bohatera to typowa samowolka bez wiedzy
przełożonych w MI6. Poirytowany do granic możliwości M (Ralph Fiennes) zawiesza
niepokornego podwładnego. Jednakże James, wykonując ostatnie polecenie zmarłej
zwierzchniczki, nie zamierza zastosować się do kary i udaje się do Rzymu na
pogrzeb swojej ostatniej ofiary. Dzięki zażyłej znajomości z wdową (Monica
Bellucci) Bond wpada na trop tajemniczej organizacji o złowieszczo brzmiącej
nazwie – SPECTRE. Tymczasem w Londynie M, przekonany o tymczasowej bierności
007, przygotowuje się do twardej walki z C (Andrew Scott) o przyszły kształt
brytyjskiego wywiadu.
źródło: http://www.007.com/spectre |
"Spectre" zaczęło się naprawdę
dobrze – otwierająca film sekwencja, rozgrywająca się trakcie meksykańskiego
Dnia Zmarłych (obchody wyglądają troszkę inaczej niż w Polszy), zrobiła na mnie
znakomite wrażenie. Oczywiście do pewnego momentu, ponieważ to co dzieje się w
helikopterze beztrosko latającym nad tłumami w centrum Mexico City przechodzi
wszelkie pojęcie. Gdybym miał wskazać największe zalety produkcji Mendesa to
bez wahania wskazałbym na pewno lokacje, w których ją kręcono. Oprócz
wspomnianej stolicy Meksyku, wraz z Jamesem zwiedzamy kanały Londynu, Rzym,
ośnieżone austriackie stoki, Tanger oraz jakieś marokańskie bezdroża. Wszystkie
wymieniono miejsca wyglądają bardzo fajnie i trudno oprzeć się chęci zobaczenia
ich na własne oczy (może z wyjątkiem marokańskiego zadupia). Na tle tych
pięknych miejscówek Bond prezentuje się epicko – wielkie brawa za znakomicie
dobraną garderobę: garnitury, płaszcze itp. Mimo, zdawałoby się poważnej
konwencji, w "Spectre" znalazło się również kilka dosyć zabawnych scen (i to
akurat nie głupawych) – moja ulubiona dotyczy zegarka od Q. Jako czwarty plus
mogę natomiast wskazać ścieżkę dźwiękową z pewnym wyłączeniem. O ile muzyka w
trakcie projekcji podobała mi się niezmiernie, o tyle piosenka Writing’s On The Wall w wykonaniu Sama
Smitha kompletnie nie przypadła mi do gustu. I w tenże właśnie sposób możemy
wreszcie płynnie przejść do hejtu, ponieważ uzbierało się tego naprawdę sporo.
źródło: http://www.007.com/spectre |
To bardzo miło ze strony twórców,
że postanowili spiąć klamrą wszystkie Bondy z Danielem Craigiem. Niemniej,
zdecydowanie można to było zrobić o wiele lepiej. Przedstawiona w filmie
tajemnicza organizacja SPECTRE wydaje się kompletnie nie przystawać do
współczesnej rzeczywistości, w której funkcjonuje 007. Tenże koncept mógłby
bezbłędnie sprawdzić się w latach 60-tych albo 70-tych, a nie w erze Facebooka.
Tajne spotkania, na których poszczególni członkowie organizacji radośnie i
beztrosko mordują się wzajemnie (instytucja tak bardzo poważna), w dobie
nieustającej, wszechobecnej inwigilacji? No chyba jednak nie. Poza tym na czele
tworu, którego macki sięgają niemal wszędzie, stoi człowiek, który był po
prostu zazdrosny w dzieciństwie i tegoż powodu postanowił zostać największym
złoczyńcą w dziejach ludzkości. Zresztą trudno tak naprawdę orzec czy chciał
siać zło, ponieważ po seansie nie potrafię określić, jakie były główne cele
SPECTRE - poza permanentnym uprzykrzaniem życia Bondowi. Chociaż z drugiej strony
Blofeld (Christopher Waltz) twierdził, że zawsze było odwrotnie i to właśnie
James wykazywał się zbytnią ciekawością. Dodatkowo, w ramach nawiązania do
najbardziej klasycznych Bondów, złowieszcza organizacja posiada tajną bazę.
Serio. Jeszcze ciekawszy jest fakt, że (i tu sorry za spoiler) James zdołał
zniszczyć ją pojedynczą, zwyczajną kulą. Absurd i nonsens!
źródło: http://www.007.com/spectre |
Spoglądając na SPECTRE w znacznie
szerszym kontekście nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż nikczemna organizacja
coś mi przypomina. Po krótkim namyśle
doszedłem do wniosku, że najpewniej chodzi o Hydrę, doskonale znaną ze
współczesnych ekranizacji Marvela. Momentami naprawdę niewiele brakuje, aby
Blofeld i jego giermkowie zaczęli pozdrawiać się słynnym Hail Hydra. Kolejnym wielkim minusem jest czas trwania filmu –
przyjęte przez twórców rozwiązania fabularne (szczególnie konflikt między M a
C, który nikogo nie obchodzi) dłużą się ponad miarę. Niezwykle rzadko siedząc
kinie co chwilę zerkam na zegarek i myślę sobie: no ileż to jeszcze potrwa? I gdy wydawało mi się, że będzie
dokładnie jak w "Quantum of Solace" to
Bond powiedział: to jeszcze nie koniec.
Rychło okazało się, że jest to jedynie mały finał pocieszenia, a film potrwa jeszcze
dobre kilkanaście minut…
źródło: http://www.007.com/spectre |
Daniel Craig, wcielają się po raz
ostatni w agenta 007, nie przyniósł sobie hańby w żadnym calu swojej kreacji. Już
od czasów "Casino Royale" żywię przekonanie, że jego angaż był jednym z
najważniejszych strzałów w dziesiątkę i pozwolił na godne wprowadzenie serii w
nowe stulecie. Bond Craiga oprócz znakomitej gry aktorskiej (nieodżałowana
chemia z Judi Dench), mistrzowsko prezentuje się pod względem ubioru czy też
tężyzny fizycznej. O ile jednakże protagonista trzyma klasę to villain jest
kompletnym słabiakiem. Przy całej sympatii dla Christphera Waltza uważam, że
jest to kolejna wariacja Hansa Landy z "Inglourious Basterds". Momentami jest to
występ niemal komiczny, a jakoś nie wydaje mi się, żeby Sam Mendes miał taki
właśnie pomysł na największego złoczyńcę w dziejach ludzkości. Chociaż należy
zauważyć, że początek Blofeld miał całkiem udany. Prawdziwy dramat to jednakże
Dava Bautista (Mr. Hinx) – coś w rodzaju współczesnego Buźki, ale kompletnie
pozbawionego uroku Richarda Kiela. Główna dziewczyna Bonda, w która wcieliła
się Léa Seydoux, jest w miarę w porządku (chociaż inni uczestnicy seansu mieli
zgoła odmienne wrażenia), ale jako całokształt wzmaga jedynie tęsknotę za Evą
Green. Co ciekawe okazało się, że Monica Bellucci znacznie lepiej wygląda w
reklamie Cisowianki Perlage, która została wyemitowana przed seansem, niż w
samym filmie. Na plus zaliczam natomiast występ Jespera Christensena, który
ponownie wcielił się w Pana White’a.
źródło: http://www.007.com/spectre |
Z pewnością nie będę mile
wspominał przygody Sama Mendesa z serią filmów o agencie 007. Do bondowskiego dorobku
tego reżysera nie mam zamiaru raczej powracać, ponieważ dziwaczne "Skyfall" ani
tym bardziej "Spectre" nie oferują praktycznie niczego, co mogłoby mnie skłonić
do powtórnego seansu. Naprawdę, wolę oglądać po raz tysięczny "Quantum of Solace" niż ponownie babrać się w tym czymś. Mimo wszystko jest to jednakże
solidne, rzemieślnicze kino, aczkolwiek niemal kompletnie pozbawione jakiegokolwiek błysku.
źródło: http://www.007.com/spectre |
Ocena: 6/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz