wtorek, 31 grudnia 2019

"Joker" (2019)


For my whole life, I didn’t know if I even really existed.
But I do, and people are starting to notice.

Przyszły listopadowe, chłodne wieczory, więc dysponuję zdecydowanie większą ilością czasu na pisanie, przez co postaram się jak najszybciej nadrobić wczesnojesienne zaległości (edit: pisanie recenzji przeciągnęło się jednak aż do Sylwestra). Dzisiaj zabieram się za laureata Złotego Lwa na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, czyli wychwalanego zewsząd "Jokera" w reżyserii Todda Phillipsa (znanego najbardziej z serii "The Hangover"). Przeważnie sceptycznie podchodzę do kina superbohaterskiego (z naprawdę nielicznymi wyjątkami), ale tym razem miało być inaczej i naprawdę poważnie. Swoją drogą, jeżeli ktoś ogląda wyłącznie mainstreamowe produkcje Marvela albo DC, to chyba nietrudno zaskoczyć go jakimkolwiek głębszym rysem psychologicznym w scenariuszu (wow, to tak można?). Niemniej za najbardziej interesującą kwestię uznałem udział Joaquina Phoenixa w tym projekcie, ponieważ amerykański aktor bardzo starannie dobiera swoje kolejne role i przeważnie nie zalicza lipy. A zatem camaradas, zapraszam na kompletnie nowy origin story jednego z największych zbirów popkultury!
© Warner Bros. Entertainment Inc.
Arthur Fleck (Joaquin Phoenix) prowadzi marną egzystencję reprezentując biedę w ubogich dzielnicach Gotham City. Dorosły mężczyzna próbuje zarobić na życie jako klaun do wynajęcia. Oglądając wraz z schorowaną matką (Frances Conroy) program rozrywkowy prowadzony przez Murraya Franklina (Robert De Niro) nieustannie marzy o występach jako komik w blasku estradowych świateł. Niestety traumatyczne problemy psychiczne (m.in. napady histerycznego śmiechu), cięcia budżetowe dotykające opieki społecznej oraz braki intelektualne bohatera piętrzą przed nim kolejne problemy. Sytuacji Arthura nie poprawia również dramatyczna sytuacja społeczna w Gotham City i narastająca wśród zwykłych mieszkańców frustracja, coraz częściej przekształcająca się w bezmyślną agresję.
© Warner Bros. Entertainment Inc.
Od razu na muszę Was ostrzec, że "Joker" ma bardzo niewiele wspólnego ze współczesnym kinem superbohaterskim. Jest to raczej wyjątkowo depresyjny dramat psychologiczny, który zdecydowanie wyróżnia się na tle popkulturowej papki serwowanej przez Marvela i DC, dając jednocześnie nadzieję, że nie każda produkcja musi wywoływać uczucie zażenowania i przykrości. Dlatego też cieszy mnie, że ten zwrot ku powadze, dodatkowo oznaczony kategorią R, był w stanie zarobić ponad miliard USD na całym świecie (w trakcie seansu w Kinie pod Baranami pełna sala plus dostawianie krzeseł), a już szerzą się pogłoski o kręceniu kontynuacji. Z kolejną częścią może być oczywiście bardzo różnie, niemniej warto docenić próbę stworzenia czegoś dla trochę ambitniejszej widowni. W przeciwieństwie do większości produkcji Marvela i DC akcja "Jokera" toczy się w wyjątkowo ślamazarnym tempie. Nie uświadczymy spektakularnych efektów specjalnych, epickiej widowiskowości czy zaskakujących zwrotów akcji. Twórcy skupili się natomiast na drobiazgowym ukazaniu wyjątkowo podłej egzystencji kompletnie przeciętnego bohatera. Zatem zamiast oglądać eksplozje i CGI dostajemy sesje z psychoterapeutką, histeryczne napady śmiechu, problemy w pracy, randki i wręcz beznadziejną prozę życia w ubogiej dzielnicy wielkiego miasta.
© Warner Bros. Entertainment Inc.
Świat przedstawiony w "Jokerze" nie jest kolorowym wytworem wyobraźni twórców CGI, lecz paskudnym i odpychającym obrazem najbiedniejszych dzielnic współczesnej metropolii, który dodatkowo pogarszają zalegające wszędzie sterty śmieci. Lokacje w Nowym Jorku, Jersey City czy w Newark idealnie wpisują w się klimat tak przedstawionego Gotham City. Mieszkańcy miasta są po prostu wkurwieni zaistniałą sytuacją, a przede wszystkim bezczynnością i bezradnością ratusza (w tym miejscu serdeczne pozdrowienia dla prezydenta Majchrowskiego). Iluzorycznym promykiem nadziei wydaje się być natomiast potężny i opływający w dostatek Thomas Wayne (Brett Cullen), który postanawia zawalczyć o stanowisko burmistrza. Twórcy bardzo realistycznie przedstawili również proces przeistaczania się wkurwienia zwykłych ludzi w coś przypominającego krwawe rewolucje z ubiegłych stuleci. Warto także pochwalić stronę realizacyjną za świetne kompozycje poszczególnych kadrów oraz bardzo ładne zdjęcia. Na wielki plus zasługuje także dobór utworów do ścieżki dźwiękowej. Niemniej nie wszystko w "Jokerze" wyszło idealnie. Nie zdradzając fabuły muszę przyznać, że w pewnych momentach zabrakło trochę logiki (choć z drugiej strony może to wynikać z nie do końca wiarygodnego źródła narracji), a ponadto kompletnie nie kupuję scen rozgrywających się w programie telewizyjnym Murraya.
© Warner Bros. Entertainment Inc.
Jeżeli chodzi o postać Jokera to zawsze było to dla mnie uosobienie geniuszu podlanego gęstym sosem totalnego szaleństwa. Jednakże Arthur Fleck w wykonaniu Joaquina Phoenixa to postać borykająca się oczywiście z ogromnymi problemami psychicznymi, ale jednocześnie średnio ogarnięta pod względem życiowym oraz nieprzejawiająca większych oznak wybitnej inteligencji (tzw. ofiara losu). Poruszająca kreacja amerykańskiego aktora wzbudza poczucie litości oraz współczucia, nawet mimo zła czynionego przez tę postać. Litujemy się bowiem nad losem człowieka, który tak naprawdę nie miał żadnego wpływu na swoje traumatyczne dzieciństwo i starał się postępować w miarę dobrze. Jest to całkowicie odmienne podejście do Jokera niż dotychczas i z pewnością zasługuje na uznanie. Niestety nie wszyscy aktorzy dostosowali się poziomem do występu Joaquina Phoenixa. Największe zarzuty żywię oczywiście pod adresem wielkiego Roberta De Niro, który wcielił się w kompletnie pozbawionego charyzmy i średniozabawnego Murraya. Muszę przyznać, że zjazd formy Roberta chyba nie zostanie powstrzymany, gdyż nawet ostatni występ w "Irlandczyku" nie pozostawił u mnie większych emocji. Na trochę większe uznanie zasłużył natomiast Brett Cullen wcielający się w zarozumiałego i aroganckiego Thomasa Wayne’a oraz Frances Conroy grająca matkę Arthura.
© Warner Bros. Entertainment Inc.
W kompletnie nudnym i przewidywalnym kinie superbohaterskim „Joker” rozbłysnął niczym supernowa. Mam nadzieję, że odmienność wniesiona przez film Todda Phillipsa nie zgaśnie równie szybko jak się pojawiła i będzie kontynuować trend zdecydowanie bardziej poważnego podejścia (vide "Watchmen") do superbohaterów oraz ich odwiecznych przeciwników.
© Warner Bros. Entertainment Inc.
Ocena: 8/10.

środa, 6 listopada 2019

"Captain Marvel" (2019)

I'm kind of done with you telling me what I can't do.

Ostatnio miałem trochę dłuższą przerwę w pisaniu wynikającą przede wszystkim z lenistwa, ale także długo wyczekiwanych wakacji, podróży mniejszego kalibru oraz świetnej pogody w październiku, którą wykorzystałem do nabijania statystyk w Wavelo. Niemniej, ponieważ tegoroczny listopad nie jest już tak ciepły, to mam nadzieję powrócić w wielkim stylu, niczym heroina w "Pulp Fiction". Na pierwsze uderzenie po powrocie wybrałem film może niezbyt ambitny, ale przynajmniej wydaje mi się, że tekst powstanie w miarę szybko, gładko i przyjemnie. Po ogromnym sukcesie "Wonder Woman" z 2017 roku (a był to naprawdę jeden z lepszych filmów superbohaterskich, chociaż warto również obejrzeć w ramach uzupełnienia wciągający "Professor Marston and the Wonder Women"), również Marvel zapragnął mieć swoją własną Gal Gadot (a przede wszystkim zarobić jeszcze więcej milionów monet). "Captain Marvel" stanął zatem do morderczego pojedynku o prymat najlepszej superbohaterki w dziejach!
© Marvel
W kwestii fabuły muszę napisać, że jeżeli chcecie w pełni czerpać radość z przygód Kapitan Marvel to należy na bok odłożyć wiele uprzedzeń i oczekiwań odnośnie sensowności i logiki filmu. Ale z drugiej strony podejrzewam, że niejedna produkcja Marvela za Wami, więc nie jesteście amatorami w takich zagrywkach. Tym razem akcja rozpoczyna się na planecie Hala, ojczyźnie zaawansowanej technologicznie rasy Kree, rządzonej przez sztuczną inteligencję (Annette Bening). Vers, trapiona dziwnymi snami, (Brie Larson, laureatka Oscara za "Room") zakończywszy szkolenie trafia do elitarnego oddziału dowodzonego przez Yon-Rogga (Jude Law). Jednostka bierze udział w wieloletniej wojnie z rasą zmiennokształtnych Skrullów, którzy okrutnie i krwawo podbijają kolejne planety w galaktyce. Jednakże pomimo niezwykłych umiejętności, Vers już w trakcie pierwszej misji trafia do niewoli, a następnie po brawurowej ucieczce trafia na Ziemię, gdzie staje przed szansą wyjaśnienia pełnej tajemnic przeszłości.
© Marvel
Nie muszę chyba przypominać, że nie jestem marvelowskim nerdem i całą wiedzę o tym uniwersum czerpię raczej z wybranych produkcji, aniżeli z komiksowych pierwowzorów. Wybaczcie zatem moją ignorancję w pewnych kwestiach oraz ewentualne błędy merytoryczne. Pod wieloma względami "Kapitan Marvel" wpisuje się w typowe schematy i klisze doskonale znane i nielubiane z dotychczasowego dorobku MCU. Ciężko w zasadzie oceniać fabułę pod względem sensowności i logiki, skoro na przykład główna bohaterka przez dłuższy czas nie widzi niczego niezwykłego w swoich unikalnych umiejętnościach, sądząc chyba, że jest zwyczajną przedstawicielką rasy Kree. Oczywiście drużyna Yon-Rogga składa się z przedstawicieli wielu różnych kolorów skóry (ciekawe jednak, że dowodzi akurat biały), niemniej to już widzieliśmy choćby w pierwszym "Thorze". Klasycznie standardowym sposobem na załatwianie problemów nie jest używanie zaawansowanej technologicznie broni, lecz honorowa walka wręcz. Niemniej, jeżeli pominiemy większe i mniejsze głupotki scenariusza, to na "Captain Marvel" można się nawet całkiem nieźle bawić. Moim zdaniem jest to idealny film na kacowe popołudnie albo wieczorne, kompletne odmóżdżenie po wyczerpującym dniu (chociaż jeśli jest ciepło to polecam zdecydowanie bardziej aktywność fizyczną: rower, bieganie, etc.). Nie jest to może poziom zaprezentowany przez naprawdę zaskakujące "Wonder Woman" (z tymi pochwałami też nie można przesadzać), ale wchodzi naprawdę spoko i przynosi trochę radości w szarej, codziennej egzystencji.
© Marvel
Co zatem sprawia, że "Captain Marvel" wyróżnia się tle pozostałych produkcji MCU? Po pierwsze odbieram ten film jak swoisty pastisz całej dotychczasowej konwencji, cechujący się zdecydowanie lżejszym (mniej patosu – yeah!!!), a wręcz ironicznym podejściem do tematu. Doskonale ilustruje to na przykład jedna ze scen ukryta w napisach końcowych (Flerken i Tesseract), epickie sprinty odmłodzonego Samuela L. Jacksona czy jego wyjątkowa zażyłość z sympatycznym kotem o imieniu Goose (partner Mavericka z "Top Gun" zawsze w naszych homoerotycznych sercach!). Dodatkowo Stan Lee dostał bardzo fajne cameo, które w zasadzie jest kwintesencją humorystycznej konwencji. Po drugie "Kapitan Marvel" bardzo mocno opiera się na nostalgii za latami 90-tymi XX wieku, w których akurat miałem okazję spędzić dzieciństwo i początki nastoletniości. Nawiązań jest tu naprawdę multum, więc nie ma sensu ich wszystkich wymieniać. I tak w zasadzie możemy płynnie przejść do trzeciej zalety, czyli ścieżki dźwiękowej, która zrobiła na mnie więcej niż dobre wrażenie. Usłyszeć na ekranie Come As You Are Nirvany to coś naprawdę wyjątkowego!
© Marvel
Czwarta przewaga "Kapitan Marvel" nad resztą stawki opiera się natomiast na fantastycznej, ekranowej chemii między wcielającą się w główną rolę Brie Larson, a weteranem kinematografii Samuelem L. Jacksonem (Nick Fury). Nie jest to oczywiście poziom Vincenta i Julesa z "Pulp Fiction", ale nie przypominam sobie bardziej zgranej pary herosów w całym MCU. Z prawdziwą i szczerą radością śledziłem przygody dwójki bohaterów na ekranie, ubolewając jednocześnie, że tak rzadko mam okazję oglądać tak owocną współpracę. Ostateczna ocena filmu mogłaby być nawet wyższa, gdyby wreszcie Marvel postarał się bardziej i stworzył prawdziwego villaina z krwi i kości. Mając w obsadzie aktora tak wybitnego jak Jude Law, podobnie jak w recenzowanym niedawno "Królu Arturze" kompletnie zaprzepaszczono potencjał. Sytuacji nie ratuje również Lee Pace (Ronan znany z pierwszych "Strażników Galaktyki"), który pojawia się epizodycznie. Na plus warto zaliczyć podwójne występy Annette Bening (ileż to już lat od "American Beauty"?) oraz Bena Mendelsohna.
© Marvel
"Captain Marvel" nie posiada ambicji do bycia czymś więcej niż czystą rozrywką. I chociaż nawet pod tym względem nie jest tak dobry jak choćby "Wonder Woman", to jednak urzekł mnie pewien lekko ironiczny klimat filmu Anny Boden i Ryana Flecka. Jeśli na dodatek dostajemy znakomitą ekranową chemię między Brie Larson i Samulem L. Jacksonem to i ocena musi być zdecydowanie łaskawsza niż przeważnie.
© Marvel
Ocena: 6/10.

sobota, 31 sierpnia 2019

"Once Upon a Time... in Hollywood"/"Pewnego razu w Hollywood" (2019)


Don't cry in front of the Mexicans.

Po czterech latach posuchy Quentin Tarantino wreszcie wjechał na ekrany ze swoim dziewiątym, a zarazem przedostatnim (przynajmniej wedle zapowiedzi reżysera; na IMBb już pojawiła się pogłoska o tym, że dziesiąta produkcja będzie z uniwersum Star Trek) filmem. Oczywiście takiej wybornej okazji przegapić nie można, więc seans był jedynie kwestią czasu. Tym razem, wybierając z bogatej oferty krakowskich lokali, postawiliśmy na poniedziałkowy seans w studyjnym Kinie Mikro, położonym nieopodal naszego krowoderskiego apartamentu (nocne spacery po ulicy Lea takie wspaniałe!). Zarówno cena biletu w poniedziałki, jak i bliskość, to spore zalety, ale Mikro urzeka przede wszystkim świetnym klimatem prawdziwego kina z dawnych lat. Jak się okazało po seansie wspomniana atmosfera tego miejsca idealnie wpisała się w wydźwięk "Once Upon a Time... in Hollywood", które wręcz wypełnia nostalgia i wspomnienia z Miasta Aniołów. Co ciekawe jak stwierdził sam Quentin Tarantino jego najnowszy film to osobisty list miłosny do Los Angeles. No, ale przejdźmy wreszcie do fabuły, nie marnując więcej czasu na niepotrzebne, przydługie i pisane na siłę frazy składające się na rodzący się w bólach wstęp.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
W Mieście Aniołów roku pańskiego 1969 podupadający gwiazdor telewizyjnych serialów Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) próbuje ratować resztki swojej kariery. U jego boku wiernie stoi doświadczony kaskader, dubler, a prywatnie najlepszy kumpel, Cliff Booth (Brad Pitt). Dwójka bohaterów stara się za wszelką ceną uzyskać angaż do produkcji, która umożliwiłaby powrót na aktorski Parnas, a przede wszystkim miliony monet (kosztowna rezydencja Daltona nie jest najbardziej ekonomiczną miejscówką w L.A.). Tymczasem w najbliższym sąsiedztwie Ricka pomieszkuje coraz bardziej znany polski reżyser Roman Polański (Rafał Zawierucha) ze swoją piękną, młodą żoną Sharon Tate (Margot Robbie). A dodatkowo w okolicach L.A. doskonale znany wymiarowi sprawiedliwości Charles Manson (Damon Herriman) rozkręca hipisowską wspólnotę na opuszczonym ranczu, służącym w dawnych czasach za plan filmowy.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
Kiedy wyszedłem z kina byłem całkowicie pomieszany (pozdro Grażka :*), ponieważ otrzymałem coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Quentin Tarantino zmieszał z błotem moje oczekiwania i totalnie mnie zaskoczył (w szczególności finałem, o którym napiszę troszkę w dalszej części recenzji), niemniej od razu wiedziałem, że prymat "Pulp Fiction" nie został zagrożony. „Pewnego razu w Hollywood” to nie tylko list miłosny reżysera do Miasta Aniołów, ale także wyjątkowo osobista produkcja opierająca się w głównej mierze na wspomnieniach Quentina oraz nostalgii za złotą erą Fabryki Snów. Tempo, w którym rozgrywa się akcja filmu, jest wyjątkowo nieśpieszne, ba można nawet powiedzieć, że praktycznie nic się nie dzieje. Początkowo wydawało mi się to nawet troszkę nudnawe, ale po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że tak powolny rozwój posiada prawdziwy urok – w szczególności w czasach, gdy bezmyślne kino opiera się na zawrotnej narracji przynoszącej widzowi jedynie konfuzję, absurd i nonsens. Liczba nawiązań i odniesień w "Pewnego razu w Hollywood" jest wręcz ogromna (ha, sprawdźcie choćby sam tytuł), przez co w zasadzie nie ma sensu wymieniać wszystkiego, ponieważ istnieje groźba, że jeszcze coś pominę. Warto jednak zwrócić uwagę, że dużą część akcji oglądamy zza szyby samochodu prowadzonego przez Cliffa, Romana czy Sharon – Quentin w jakimś wywiadzie twierdził, że tak właśnie zapamiętał dzieciństwo w Los Angeles.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
Ogromną zaletą "Dawno temu w Hollywood", a jednocześnie znakiem rozpoznawalnym dla Quentina Tarantino, jest znakomita ścieżka dźwiękowa. Warto obejrzeć film choćby, żeby posłuchać tych wszystkich znakomitych utworów. Nie sposób również nie zwrócić uwagi na znakomite dialogi, które przez cały seans cieszą ucho, ale to już po prostu kolejny znak rozpoznawczy Quentina. Oczywiście pod względem fabularnym oczekujcie raczej rozwiązań w stylu "Bękartów wojny" niż filmu dokumentalnego (a spodziewałem się najgorszego – wyjątkowo realistycznie przedstawionej rzezi dokonanej przez bandę Mansona). Ponieważ nie chcę Wam psuć zabawy, to trudno napisać cokolwiek o finale, ale na pewno takiego rozwiązania splatających się wątków nie przewidziałem. Swoją drogą jest to wspaniałe, typowe dla Tarantino zakończenie, a dodatkowo niezwykle spektakularne. Warto napisać parę słów o przedstawieniu postaci Sharon Tate, gdyż multum gromów spadło za to na reżysera. Wiele zarzutów opiera się na spłycaniu portretu aktorki, która po prostu ma wyglądać na ekranie. Moim zdaniem Sharon pokazana w trakcie wykonywania zwyczajnych, przyziemnych czynności (oczywiście dla hollywoodzkiej aktorki) takich jak tańczenie, zabawa, słuchanie muzyki czy oglądanie samej siebie na ekranie, wcale nie umniejsza czy szarga jej legendę. Czytałem nawet opinie, że tak ukazana na ekranie aktorka zyskuje dodatkowy czynnik anielskości, gdyż wydaje się wręcz nieziemską, piękną istotą. Dla mnie scena, w której Sharon Tate z dziecięcym entuzjazmem przygląda się reakcjom widzów oglądających jej film w kinie, jest po prostu piękna i stanowi esencję kinematografii. Podobnie wygląda sprawa z rzekomo kontrowersyjnym przedstawieniem Bruce'a Lee – ludzie, dajcie spokój, to nie jest film biograficzny. Na koniec warto zwrócić jeszcze uwagę na długą scenę rozgrywającą się na ranczu Spahn, którą cechuje budowa imponującego napięcia i dramaturgii – po prostu czuć, że coś fatalnego dzieje się w tym miejscu.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
Quentin Tarantino potrafi bezbłędnie dobierać aktorów, a potem świetnie prowadzić ich na planie. W duecie Leonarda DiCaprio i Brada Pitta występuje lepsza chemia niż między parą głównych bohaterów w niejednym romansie. Rick Dalton w wykonaniu DiCaprio to po prostu czysta poezja – blednący aktor, o skłonnościach depresyjnych, próbujący wrócić za wszelką cenę na szczyt. Dodatkowo "Pewnego razu w Hollywood" zawiera multum jego różnych kreacji i wcieleń, pokazanych w retrospekcjach oraz filmach kręconych w trakcie rozwoju fabuły (w tym pięknej sceny, w której Dalton odbiera pochwały od reżysera) – są nawet wokalno-taneczne popisy Leonardo (piosenka The Green Door). Dla mnie jednak cichym bohaterem filmu jest Brad Pitt, który zdaje się, podobnie jak filmowy Cliff, pozostawać w cieniu DiCaprio/Daltona. Niemniej bohater wojenny i kaskader to znakomicie zagrana postać, która znając swoje ograniczenia zdecydowanie nie wychyla się przed szereg, a przede wszystkim nie pajacuje, gdy musi wykonać tak prozaiczne zadanie jak naprawa anteny telewizyjnej. Naprawdę, myślę, że każdy z nas chciałby mieć tak oddanego kumpla. Przechodząc do drugiej pary słynnych bohaterów od razu należy stwierdzić, że Rafał Zawierucha dostał niewiele ekranowego czasu i wypowiada może ze trzy kwestie. W tym duecie natomiast o wiele bardziej błyszczy Margot Robbie, która chociaż niewiele mówi, to jednak wypełnia ekran swoim jestestwem. Sharon Tate w jej wykonaniu jest wyjątkowo urzekająca, piękna, czuć od niej emanujące dobro i zdaje się jakby istotą nie z tego świata. Na drugim planie i w epizodach wystąpiło tak wielu wspaniałych aktorów, że nie sposób tego wszystkiego ogarnąć. Do moich faworytów z pewnością zalicza się Mike Moh (Bruce Lee), Margaret Qualley (Pussycat) oraz Julia Butters, wcielająca się w małoletnią aktorkę Trudi (naprawdę imponujący występ!).
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
W przypadku "Pewnego razu w Hollywood" zachodzi u mnie swoisty paradoks. Chociaż w recenzji pisałem, że film wydawał się troszkę nużący, to jednak z przyjemnością obejrzałbym pełną wersję, trwającą prawdopodobnie jakieś cztery godziny z wszystkimi epizodycznymi postaciami, które ostatecznie wycięto. Z pewnością jest to produkcja, która zdecydowanie zyskuje po głębszym zastanowieniu. Zaraz po wyjściu z kina myślałem, żeby wystawić siódemkę, ale już gdy zaczynałem pisać recenzję postanowiłem podnieść do ósemki, a teraz gdy recenzja jest na ukończeniu, a w mojej krwi jest coraz więcej pysznego rumu Božkov z Czeskiej Republiki, to zdecydowałem się jeszcze podkręcić ostateczną notę. "Pewnego razu w Hollywood” posiada naprawdę imponujący klimat Miasta Aniołów i pozostaje jedynie ubolewać, że prawdziwa historia potoczyła się inaczej.
© 2019 Sony Pictures Digital Productions Inc.
Ocena: 9/10.

wtorek, 30 lipca 2019

"King Arthur: Legend of the Sword" (2017)


You're no longer a myth. You're starting to mean something.

Chociaż ruszyło już Letnie Tanie Kinobranie (a w zasadzie to jesteśmy już prawie na półmetku) i udało się nam obejrzeć parę filmów ("The House that Jack Built" i "Monument") to jednak nie przełożyło się to na większą ilość tekstów w miesiącu. Ciężko zebrać się do pisania, kiedy za oknem miejskie, upalne lato w pełni, a weekendy spędza się na wyjazdach w różne fajne miejsca albo na dokładnym, metodycznym opróżnianiu barku. Niemniej coś od czasu do czasu napisać trzeba, a że jakoś niedawno obejrzałem kolejne podejście do legendy arturiańskiej ("King Arthur: Legend of the Sword") to postanowiłem poświęcić parę zdań produkcji wyreżyserowanej przez niegdyś błyskotliwego Guya Ritchie'ego. Brytyjczyk trochę pogubił się w ostatniej dekadzie, a jego ostatnie filmy nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia (w sumie to dobrze wspominam chyba dopiero „Rock'N'Rollę”). Niemniej zawsze lubiłem mit arturiański, a przede mną lektura książki Rodneya Castledena Król Artur. Prawda ukryta w legendzie, więc pomyślałem, że zrobię sobie swoisty podkład. Od razu muszę przyznać, że już na etapie trailera spodziewałem się, czego mogę oczekiwać, więc nie miałem większej nadziei na solidne kino.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
Po jednym z najbardziej czerstwych i enigmatycznych wprowadzeń w dziejach kinematografii (coś w stylu: Ludzie i magowie żyli w pokoju, ale się zjebało i doszło do wojny) Guy Ritchie wrzuca nas w epicentrum konfliktu, w którym tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi. Zły Mordred na grzbiecie wyjątkowo wyrośniętego olifanta-zombie razem z prawilną ekipą ziomali szturmuje bramy Camelotu. Jednakże dzielny król Uther (Eric Bana) za pomocą potężnego, magicznego miecza (Excalibur, a jakże!) rozprawia się w pojedynkę z całą armią przeciwników. Niestety oręż okazuje się niewystarczający w obliczu podłej i nieoczekiwanej zdrady brata. Vortigern (Jude Law), uśmierciwszy rodziców małoletniego Artura, przejmuje władzę w Anglii (tak jest – w Anglii, nie w Brytanii), a dziecko przepada w trakcie tragicznych wydarzeń. Po latach krwawej i bezwzględnej dyktatury uzurpatora pojawia się jednak promyk nadziei. Ruch oporu rośnie w siłę, a prawowity dziedzic tronu (Charlie Hunnam, legendarny Syn Anarchii) dorasta w londyńskim burdelu.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
Może po seansie trudno w to uwierzyć, ale "Legenda miecza" (w sumie niezły tytuł na porno) miała być pierwszym filmem otwierającym sześcioodcinkową serię. Wskutek mizernych wyników finansowych nie zanosi się jednak na razie na kręcenie pozostałych części. I w zasadzie może nawet lepiej, ponieważ Guy Ritchie zamienił legendę arturiańską we współczesny, totalny stolec. Próbując przenieść charakterystyczne cechy swojego warsztatu do wczesnego średniowiecza stworzył po prostu coś w rodzaju absurdalnego widowiska z teledyskowym montażem opartym na częstych flashbackach, zabawnych one-linerach i jednowymiarowych bohaterach. Praktycznie ani jedna postać nie jest interesująca dla widza w nawet najmniejszym stopniu (być może z wyjątkiem Vortigerna). Proces budowy Artura od zera do bohatera oraz werbunku jego wiernej drużyny ziomali nie wnosi kompletnie niczego nowego do światowej kinematografii. Jest to wręcz haniebne powielanie znanych schematów i klisz, bez najlżejszego powiewu świeżości. A nie przepraszam najmocniej – scenarzyści postanowili jednak trochę poprawić legendę. Zatem oprócz wspomnianych olifantów-zombie, Vortigern, podobnie jak Uther, włada sobie Anglią, Excalibur jest tożsamy z Mieczem z Kamienia, w Londinium mieszkają sobie Wikingowie i istnieje szkoła sztuk walki prowadzona przez azjatyckiego mistrza, jest trochę poprawności politycznej (czarnoskóry Bedivere, w którego wcielił się Djimon Hounsou), a Bill (Aidan Gillen) jest tak zajebistym łucznikiem, że może dokonać asasynacji króla za pomocą łuku w stylu Dallas 1963.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
Wiem, że w recenzji pseudohistorycznego "King Arthur" z 2004 roku ubolewałem nad brakiem magii, ale to co dostałem w "Legendzie miecza" totalnie nie spełnia moich potrzeb. Może wynika to fabularnie z wytrzebienia magów po przegranej wojnie z Utherem i późniejszym czystkach jego brata, ale Merlin jest jedynie wspomniany przez bohaterów, a oprócz przyzywania monstrualnego wunsza za wiele tego nie ma. Na pewno w tym temacie należy natomiast docenić chyba najlepszy motyw w całym filmie, czyli przeistaczanie się Vortigerna w mrocznego, potężnego rycerza w czarnej zbroi. To mnie naprawdę zaskoczyło i na tle raczej średnich efektów specjalnych (w który przoduje ogromny wunsz) wygląda naprawdę imponująco. Mimo to całość sprawia jednakże wrażenie taniego, efekciarskiego wytworu filmopodobnego, nastawionego wyłącznie na zarabianie monet. W dalszym ciągu o wiele lepiej ogląda się "Excalibur" z 1981 roku, który miał pewnie budżet mniejszy niż odcinek "Gry o tron", a chociaż efekty specjalne po latach mogą wydać się czerstwe, to jednak ciągle posiada unikalny klimat. Pozostaje jedynie ubolewać, że Guy Ritchie z biegiem lat coraz bardziej zatracił umiejętność tworzenia świeżego i błyskotliwego kina.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
W kwestii aktorstwa naprawdę ciężko znaleźć jakiekolwiek pozytywy. Oczywiście na tle całej obsady wyróżnia się zdecydowanie Jude Law, wcielający się w Vortigerna, ale czarny charakter to zdecydowanie nie jest najlepsza rola w karierze Brytyjczyka, ukazująca zaledwie ułamek nieprzeciętnego talentu. Jeśli mamy do czynienia z filmem o królu Arturze, to odtwórca tytułowego bohatera powinien chyba być na pierwszym planie. Charlie Hunnam znany z "Sons of Anarchy" (przestałem oglądać po sezonie, w którym bohaterowie zaczęli ginąć na kalifornijskim polu minowym jakiegoś kartelu), w tworzeniu roli inspirował się irlandzkim mistrzem UFC Conorem McGregorem, ale niewiele z tego wyszło. Zdecydowanie zabrakło charyzmy, błyskotliwości czy czegokolwiek innego, co pozwoliłoby na zapamiętanie tego występu. Naprawdę słabo wypadł ten protagonista, w szczególności, że mimo krótkiego występu o wiele lepsze wrażenie zrobił na mnie Eric Bana, grający Uthera. Niewiele więcej można powiedzieć o reszcie obsady, która już zaczyna rozpływać się w odmętach niepamięci. Fajnie, że jest Aidan Gillen, ale czy jego postać wnosi cokolwiek ciekawego? Fani „Gry o tron” zwrócą uwagę na występ Michaela McElhattona. Djimon Hounsou z pewnością nadaje "Legendzie miecza" kolorytu, ale czy naprawdę było to konieczne? Rozumiem, że takie czasy, ale naprawdę można czasem odpuścić. David Beckham w obsadzie? Wow, imponujące! Postacie kobiece są dosyć zmarginalizowane – Annabelle Wallis (Maggie) dostała nie więcej niż 5 minut ekranowego czasu, a Astrid Bergès-Frisbey wciela się w tak ważną postać, że twórcom nie chciało się nawet wymyślić jej imienia (figuruje w obsadzie jako The Mage).
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
"Legenda miecza" to wyjątkowe nieudolne, a przede wszystkim nieudane podejście do mitu arturiańskiego. Nie dość, że Guy Ritchie przerobił całą opowieść na marną, teledyskową historię o niczym, to na całej linii zawiódł Charlie Hunnam, na którego barkach miała w założeniu jechać pierwsza odsłona nowej serii. Obejrzenie tego filmu nie zmieni Waszej egzystencji, a nawet kompletnie nic do niej nie wniesie. Szkoda marnować Jude'a Law na takie marne produkcje.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
Ocena: 4/10.

niedziela, 30 czerwca 2019

"Ślepnąc od świateł"/"Blinded by the Lights" (sezon 1, 2018)


Handluję kokainą wyłącznie dla pieniędzy. Nie dla rzeczy, które mógłbym za nie kupić, tylko dla nich samych*.

Ostatnio trochę mało piszę, ale gdy na dworze jest gorąco jak w kutasie Wulkana (ach te subtelne bon moty Tytusa Pullo!), to jednak zdecydowanie więcej czasu spędzam na rowerze niż przed ekranem komputera. Dodatkowo po nawet pobieżnym przeglądzie ostatnich, sporadycznie pisanych, recenzji, można wysnuć wniosek, że postanowiłem zostać dziwką HBO i zrecenzować każdy serial sygnowany ich logiem. Niestety prawda jest brutalna: amerykańska stacja nic mi nie płaci, a tematyka tekstów wynika raczej z wysokiej jakości produkcji HBO oraz z okresowej niechęci do kina, która trzyma mnie jeszcze od ostatnich Oscarów. Niemniej wkrótce rusza kolejna edycja Letniego Taniego Kinobrania w Kinie Pod Baranami, więc z pewnością nadrobię trochę zaległości z wielkiego ekranu. Dzisiaj jednakże pozostaję w dotychczasowych klimatach, aczkolwiek w zdecydowanie bardziej ojczystej odsłonie. "Ślepnąc od świateł" zrobiło prawdziwą furorę pod koniec zeszłego roku, a przez wielu brandzlowników zostało obwołane nawet najlepszym polskich serialem w historii. Gwoli ścisłości dodam jedynie, że jest to ekranizacja powieści Jakuba Żulczyka z 2014 roku wydanej pod tym samym tytułem. Książkę przeczytałem jednak dopiero po obejrzeniu serialu, żeby mieć materiał porównawczy, także w recenzji będę posługiwał się imionami bohaterów z serialu (tak, różnią się z pierwowzorem, a wytłumaczenie jest wręcz idiotyczne).
© 2019 Home Box Office Inc.
Kokaina i alkohol kochają cię najbardziej na świecie.
Kuba (Kamil Nożyński) to kokainowy diler detalista, przemierzający nocą Warszawę w poszukiwaniu srogiego hajsu: zaopatruje zarówno polityków, gwiazdy rapu, popularnych prezenterów telewizyjnych, jak i zamożne kobiety z wyższych finansowych sfer. Ponieważ chłopak ma naturalny talent do cyferek oraz skrupulatnie chroni własną tożsamość (w zasadzie można sobie zadać pytanie czy jeszcze ją posiada), stał się najlepszym człowiekiem nowostylowego gangstera Jacka (Robert Więckiewicz). Chociaż w przedświątecznym tygodniu pracy jest bez liku, Kuba marzy o upragnionym wyjeździe na trzytygodniowe wakacje do Buenos Aires. Jednakże, jak to zwykle bywa przed wakacjami, trzeba wpierw załatwić wszystkie pilne interesy – w tym m.in. przejęcie znanego i bardzo wartościowego klubu Betlejem od uzależnionego od prochów Malucha (Krzysztof Zarzecki). Perfekcyjne i poukładane życie Kuby ulega całkowitej zmianie, gdy w Warszawie pojawia się niedawno wypuszczony z więzienia, stary pruszkowski, były druh Jacka, Dario (Jan Frycz).
© 2019 Home Box Office Inc.
Kokaina jest wszystkim. Jest krwią, która płynie przez życie, interesy, przez pieniądze.
Jeżeli chodzi o porównanie literackiego pierwowzoru i serialu to nie mam ambicji przeprowadzania szczegółowej analizy. Moim zdaniem serial Krzysztofa Skoniecznego (pamiętacie bezkompromisowe "Hardkor Disko"?) jest dosyć wierny powieści Jakuba Żulczyka. Oczywiście parę różnić znajdziemy (np. wspomniane imiona, rodowód torby, czy postać Sikora, o którym w książce się jedynie wspomina gdzieś na marginesie), ale generalnie nie ma to większego wpływu na odbiór całości. Ciężko czepiać się również rozwiązań fabularnych zastosowanych w serialu, skoro zostały uprzednio (w większości) wykorzystane w literackim pierwowzorze. Na pewno twórcy postanowili trochę bardziej udramatyzować akcję – jak choćby w wątku wypadku samochodowego Mariusza (Cezary Pazura) czy zatrzymania Kubusia przez niezłomną grupę operacyjną. Niemniej serial ogląda się bardzo dobrze (wręcz znakomicie!), podobnie zresztą jest w przypadku lektury powieści Żulczyka (wchodzi jak złoto). Bardzo łatwo również odnieść wrażenie, że wiele ekranowych wydarzeń jest inspirowanych prawdziwymi historiami. Wracając jednakże do produkcji HBO to wbrew panującej opinii nie jestem zachwycony czołówką (te efekty specjalne to chyba nie są najlepsze). Piosenka It's Raining Today Scotta Walkera średnio przystaje do tematyki serialu, a zestawienia kontrastowego kompletnie nie kupuję. Tu by się raczej przydał jakiś mocny utwór serialowego Pioruna vel Poziomki z Piździchowa (rewelacyjny Krzysztof Skonieczny).
© 2019 Home Box Office Inc.
To jakbyś myślał, że nie ma innego świata poza tym teraz i tutaj. Poza tym chujowym, przejebanym miastem. 
I taka właśnie jest ekranowa Warszawa, choć trzeba przyznać, że zdjęcia Michała Englerta (w szczególności nocne) robią kolosalne wrażenie – ogólnie pod względem realizacyjnym jest to bardzo wysoki poziom. Wraz z bohaterami serialu przemierzamy modne knajpy i hipsteriony, ale także wielkie, ponure blokowiska, przaśne zajazdy czy podrzędne mordownie z parszywymi typami. Obraz społeczeństwa stolicy kreślony ręką Żulczyka, a następnie przeniesiony na ekran, jest totalnie depresyjny. Czytałem kiedyś fajną opinię, że gdyby bohaterowie serialu mogli spojrzeć na siebie z perspektywy Kuby, to z pewnością popełniliby samobójstwo. Detalista nie oszczędza w umysłowej, srogiej krytyce żadnego ze swoich klientów, a często dokłada również współpracownikom czy pracodawcom. W zasadzie w "Ślepnąc od świateł" nie uświadczymy żadnych postaci pozytywnych – najbliżej osiągnięcia takiego statusu jest oddana przyjaciółka Kubusia, Pazina (Marta Malikowska). Proces stopniowego staczania się głównego bohatera w otchłań kompletnego chaosu i zatracenia staje się niezwykle wciągającym przeżyciem, niemniej osobiście nie przemawiają do mnie postapokaliptyczne sny (wizje?) nawiedzające Kubę. Doceniam niemniej warsztat twórców, który pozwolił na stworzenie konwencji totalnego niepokoju. Na ogromny plus należy natomiast zaliczyć hip-hopową twórczość Pioruna, wspieranego przez Tureckiego Króla, a w szczególności teledysk do utworu Od braci dla braci. Warto także docenić garść bon motów, które mam nadzieję wejdą do codziennego użytku.
© 2019 Home Box Office Inc.
Każdemu na koniec jego własny dowcip.
Aktorstwo jest najpoważniejszym problem i jednocześnie największą zaletą "Ślepnąc od świateł". Debiutujący na ekranie Kamil Nożyński (na co dzień raper Saful ze składu Dixon37) sprawdza się dobrze mniej więcej do połowy serialu. Dopóki Kubuś trzyma gardę pozbawionego emocji, wyrachowanego i chłodnego icemana, to jego kreację można uznać za sukces. Jednakże, gdy na scenę wkraczają emocje to kamienna twarz zamienia się w poważną wadę – aktor zdecydowanie musi popracować nad swoim warsztatem, ponieważ pojawia się duży problem z odbiorem ostatnich odcinków serialu. W szczególności, jeżeli za partnerkę dostaje tak drewnianą aktorkę jak Marzena Pokrzywińska (Paulina). Chemii między tymi postaciami nie ma kompletnie żadnej, a cały misterny konstrukt upadku Kubusia opiera się ponoć właśnie na afekcie do jego byłej. Naprawdę wypadło to kolosalnie słabo. Nie do końca podobała mi się również rola Cezarego Pazury, który wcielając się w znanego prezentera i showmana, zagrał po prostu Króla TVNu. Na szczęście "Ślepnąc od świateł" wypełnione jest również wspaniałymi, niezapomnianymi występami. Świetnie zaprezentowała się choćby Agnieszka Żulewska (Anastazja) czy Ewa Skibińska (Ewa), ale laury za najlepszy występ żeński należą się Marcie Malikowskiej za przejmującą rolę Paziny. Nie sposób nie docenić również epickiej roli reżysera Krzysztofa Skoniecznego (Piorun), depresyjnej kreacji Eryka Lubosa (Marek), epizodycznego, acz niezapomnianego występu Jacka Belera (Sikor) czy przejmująco realistycznego Janusza Chabiora (Stryj). Na koniec pragnę zwrócić Waszą uwagę na dwie najlepsze role. Początkowo myślałem, że Robert Więckiewicz zawłaszczy kompletnie serial dla siebie. Monologi Jacka na siłowni i w jacuzzi oraz scena spotkania wigilijnego z kolegami po fachu to prawdziwa poezja i aktorski Parnas. Normalnie Jacek byłby królem "Ślepnąc od świateł", gdyby nie pojawił się ON. Dario w wykonaniu Jana Frycza to jest coś czego nikt się nie spodziewał. Kurwa, śmiem twierdzić, że jest to chyba najlepiej zagrany villain w dziejach polskiej telewizji, który w także w światowych rankingach mógłby powalczyć o wysokie lokaty. Jan Frycz stworzył niezapomnianą, totalnie odjechaną kreację, która po prostu ryje banię. Każda scena z jego udziałem to mistrzostwo aktorskiego fachu, w każdej scenie zawłaszcza ekran tylko dla siebie, sprawiając, że z wytęsknieniem czekamy na jego powrót. Panie i panowie, chapeau bas!
© 2019 Home Box Office Inc.
"Ślepnąć od świateł" nie jest z pewnością serialem doskonałym i posiada sporo wad, których można było uniknąć. Szkoda, że serial po połowie siada tak pod względem aktorskim (Kuba i Paulina) i trochę fabularnym – można ubolewać nad zmarnowanym potencjałem. Niemniej nie żałuję tych paru godzin spędzonych na projekcji, zważywszy, że miałem okazję zobaczyć zło wcielone pod postacią Daria.
© 2019 Home Box Office Inc.

Ocena: 7/10 (Dario w wykonaniu Jana Frycza 11/10).

*Wszystkie cytaty pochodzą z książkowego pierwowzoru.

czwartek, 30 maja 2019

"The Young Pope" (sezon 1, 2016)


I am a contradiction. Like God. One in three and three in one.
Like Mary, virgin and mother. Like man, good and evil.

Po spektakularnej porażce ostatniego sezonu "Gry o tron" (niestety nie mam nawet ambicji tworzenia tekstu o tej totalnej klęsce, chociaż z pewnością pisałoby się łatwiutko i przyjemnie) postanowiłem zatopić smutki i żale w kolejnej serialowej produkcji sygnowanej logiem HBO. Kontrowersyjny, szczególnie w Polszy, gdzie szerzy się żenująco płytki, wręcz prymitywny, kult JP2 (ktoś przeczytał choćby jedną encyklikę autorstwa Karola?), pomysł na serial o młodym papieżu autorstwa Paolo Sorrentino, twórcy "Wielkiego piękna"? Brzmi po prostu świetnie! W szczególności, jeżeli w trakcie studiów podczas niejednej libacji alkoholowej planowaliście osadzić na tronie Piotrowym papieża, który pod zaszczytnym przybranym imieniem Zdzisława I, zaraz po wyborze ogłosiły, że bóg nie istnieje. Jakże bardzo należy ubolewać, że niektóre pomysły nigdy nie wychodzą poza rozbudowaną fazę planowania... Niestety w dzisiejszych czasach studenci stracili rewolucyjny zapał, nawet do realizacji tak zabawnej i szczytnej idei. Choć z drugiej strony być może ktoś kiedyś dumnie wzniesie sztandar Zdzisława I, tak jak sztandar pułkownika Xawrasa Wyżryna z powieści Jacka Dukaja. No, ale postarajmy się skupić na serialowej rzeczywistości "The Young Pope".
© 2019 Home Box Office Inc.
Akcja "Młodego papieża" rozpoczyna się wkrótce po zaskakującym wyniku konklawe. Ku zdziwieniu światowej opinii publicznej na tron Piotrowy wstąpił pierwszy amerykański papież, prawie nikomu nieznany, a dodatkowo dosyć młody wiekiem Lenny Belardo (Jude Law). O duchownym, wychowanym przez siostrę Mary (Diane Keaton) w katolickim sierocińcu po porzuceniu przez rodziców-hipisów, który mieli coś do załatwienia w Wenecji, nie wiadomo praktycznie nic. Wybór tak tajemniczej postaci okazuje się wkrótce sprytnym zagraniem marketingowym jednej z wiodących frakcji kardynałów, w której prym wiedzie wszechpotężny przekręciaż Voiello (Silvio Orlando). W opinii kościelnych dostojników Lenny wydawał się bowiem idealną osobą do manipulacji, dlatego też postanowili zdradzić jego dotychczasowego protektora, zatwardziałego konserwatystę Spencera (James Cromwell), który był niemal pewny swojego pontyfikatu. Niemniej szybko okazuje się, że papież Pius XIII ma własne, dosyć kontrowersyjne pomysły na sanację Stolicy Apostolskiej.
© 2019 Home Box Office Inc.
Z pewnością "The Young Pope" jest na swój sposób serialem fascynującym, jednakże moim zdaniem nie posiada aż takiej mocy przyciągającej do kolejnego odcinka jak choćby niedawno recenzowane "Big Little Lies" czy choćby trzeci sezon "True Detecitve". Produkcja Paolo Sorrentino długimi fragmentami przyjmuje zdecydowanie poważny ton poruszając niebanalne problemy trapiące współczesny kościół oraz głównego bohatera. Pedofilia, alkoholizm, homoseksualizm/biseksualizm/molestowanie seksualne, wiara na pokaz, brutalna walka o wpływy i przekręty są bowiem w Watykanie na porządku dziennym. Z kolei Lenny, który momentami wydaje się być niemal świętym człowiekiem pragnącym na nowo zdefiniować fundamentalizm katolicki (z wyjątkiem palenia papierosów, które stają się jego nieodłącznym atrybutem), za chwilę potrafi zmienić się w bezwzględnego, epatującego chciwością (co mi przewieźliście w prezencie?), szantażystę, karierowicza i oportunistę, który bez mrugnięcia okiem postanowił porzucić swojego dotychczasowego mentora. Swoją drogą scena ukazująca wkurwienie kardynała Spencera po wyborze młodego papieża jest po prostu oszałamiająca. Warto również podkreślić, że nasz bohater zdecydowanie nie radzi sobie z traumą po porzuceniu przez rodziców-hipisów i motyw ten towarzyszy nam aż do finałowego dziesiątego odcinka. Nie wiem też za bardzo co tak naprawdę myśleć o wierze i stosunku do boga Piusa XIII. Z jednej strony często podkreśla swój ateizm, aczkolwiek jednocześnie dysponuje pewnym mistycznym wpływem na otaczającą rzeczywistość (przeważnie Lenny nie prosi o nic boga, on przedstawia swojego żądania)
© 2019 Home Box Office Inc.
Dodatkowo w "Młodym papieżu" pojawia się bardzo wiele motywów wymykających się nie tylko standardowemu postrzeganiu papiestwa, ale i w ogóle dosyć oryginalnych w serialowych uniwersach. Jeden z moich faworytów w tej kategorii to wątek kangura, któremu Lenny postanowił wspaniałomyślnie darować wolność, aby beztrosko hasał po watykańskich ogrodach. Z kolei bardzo dziwacznie odebrałem motyw lokalnego uzdrowiciela (imponująca scena odwiedzin) oraz bezpłodności Esther (Ludivine Sagnier), zawierający przynajmniej jedną wręcz szokującą scenę. Jeśli miałbym się jeszcze do czegoś przyczepić to mniej więcej gdzieś około ósmego odcinka zmienia się klimat serialu, uderzając w tony, które zdecydowanie mniej przypadły mi do gustu. Niemniej "The Young Pope" ma naprawdę wiele zalet. Poczynając choćby od znakomitej czołówki, w której oglądamy Lenny’ego przechadzającego się korytarzem z obrazami na ścianach (w które znakomicie wpleciono ruchomą kometę), poprzez olśniewającą scenografię i kostiumy (zwróćcie uwagę na scenę, w której wykorzystano piosenkę Sexy and I Know It LMFAO), aż po ostre jak mahakamski sihill Geralta dialogi.
© 2019 Home Box Office Inc.
Wcielając się w Lenny’ego Jude Law zagrał moim zdaniem rolę życia. Odkąd obejrzałem serial zawsze kiedy słyszę słowo papież albo Watykan widzę oczyma wyobraźni Lenny’ego w papieskim outficie, okularach przeciwsłonecznych i szlugiem w pysku. Monstrualna jest to kreacja i wiele twarzy posiadająca: od łagodnego ojca świętego przez twardego, bezwzględnego ucznia Machiavelliego po zagubionego chłopca z sierocińca, który marzy o odnalezieniu rodziców. O ile wcześniej nie zawsze szanowałem Jude’a, o tyle teraz udowodnił, że prowadziłem grzeszny żywot pełny nieświadomości, błędów i wypaczeń (wybacz mi, Lenny!). Tak naprawdę jest to jeden z niewielu seriali, w których naprawdę ciężko wskazać słabe występy. Zarówno Diane Keaton, wcielająca się w siostrę Mary, jak i Silvio Orlando tworzący niejednoznaczną kreację kardynała Voiello, wypadają znakomicie. Na osobne wyróżnienie zasługuje James Cromwell, którego kardynał Spencer zaczyna serial na ostrym wkurwieniu, schładzając emocje z każdym odcinkiem. Na propsy zasłużyli również Javier Cámara (Gutierrez), Scott Shepherd (kardynał Dussolier) oraz Marcello Romolo (ojciec Tommaso).
© 2019 Home Box Office Inc.
Może "Młody papież" nie porwie Was w zatracającą podróż od pierwszego odcinka, ale z pewnością należy docenić cięższy kaliber serialu i stopniowo rozkoszować się produkcją Paolo Sorrentino. Chociaż poziom nieznacznie spada pod koniec sezonu, to jednak za całokształt i Lenny’ego jarającego wciąż papierosy niczym Borygo, muszę wystawić wysoką ocenę.
© 2019 Home Box Office Inc.
Ocena: 8/10.

wtorek, 30 kwietnia 2019

"Big Little Lies" (sezon 1, 2017)


I love my grudges. I tend to them like little pets.

Po niedawnej recenzji trzeciego sezonu "True Detective" postanowiłem jeszcze na chwilę pozostać w świecie seriali (i akurat nie chodzi mi o ten dwutygodnik), a dokładniej produkcji sygnowanych logiem HBO. Dzisiaj na warsztat trafił serial, o którym słyszałem naprawdę wiele dobrego, a ponieważ akcję osadzono w kalifornijskich krajobrazach okolic Monterey (a przecież wielokrotnie już sławiłem tutaj uroki Złotego Stanu), nie mogłem sobie po prostu odmówić przyjemności. Dodatkowo "Big Little Lies" (w Polszy znane pod wyjątkowo zgrabnie przetłumaczonym tytułem "Wielkie kłamstewka"), ponieważ to właśnie o nich mowa, zebrały naprawdę znakomitą obsadę: Nicole Kidman, Reese Witherspoon, Laura Dern, czy choćby prawdziwy weteran produkcji HBO ("Generation Kill", "True Blood") Alexander Skarsgård. Z powodu rychło zbliżającej się premiery drugiego sezonu zapowiedzianej na 9 czerwca 2019 roku, postanowiłem napisać parę słów o "Wielkich kłamstewkach", żywiąc nadzieję, że jeśli jeszcze nie widzieliście serialu HBO to uda mi się Was zachęcić do jego obejrzenia. Warto dodać, że "Big Little Lies" powstało na podstawie bestsellerowej powieści autorstwa australijskiej pisarki Liane Moriarty wydanej w 2014 roku pod tym samym tytułem. Uprzedzając fakty pierwszy sezon wyczerpał fabularny materiał z książkowego pierwowzoru, ale po ogromnym sukcesie serialu autorka stworzyła krótki tekst przedstawiający dalsze losy bohaterów (podobno nie zostanie opublikowany w formie książki, ale to przecież nigdy nie jest pewne).
© 2019 Home Box Office Inc.
Do pięknie położonego na Oceanem Spokojnym Monterey sprowadza się niezbyt zamożna i srogo doświadczona przez życie księgowa Jane Chapman (Shailene Woodley). Jej małoletni syn Ziggy (Iain Armitage), którego ojca nawet nie zna, rozpoczyna naukę w miejscowej szkole podstawowej. Jednakże już pierwszego dnia chłopiec zostaje oskarżony o napaść na koleżankę z klasy, Amabellę (Ivy George). Co gorsze matką dziewczynki okazuje się niezwykle zamożna, wyjątkowo przewrażliwiona i mająca ambicję rządzenia miastem Renata Klein (Laura Dern). W tej jakże niewesołej sytuacji z nieoczekiwaną pomocą Jane przychodzi lokalna oponentka Renaty, Madeline Mackenzie (Reese Whiterspoon), która wciąga do gry również swoją bliską przyjaciółkę, byłą prawniczkę Celeste Wright (Nicole Kidman). Powstały w ten sposób kobiecy triumwirat rozpoczyna obyczajowo-edukacyjną batalię z frakcją Renaty, zmagając się jednocześnie z wieloma problemami natury osobistej.
© 2019 Home Box Office Inc.
Nie spodziewałem się, że serial przeważnie obyczajowy z lekkim wątkiem kryminalnym może dysponować tak silnym magnetyzmem, który wręcz przymusza widza do obejrzenia kolejnego odcinka. David E. Kelly, który stworzył tę produkcję, wykonał kawał znakomitej i przede wszystkim bezbłędnej roboty. Przeniesienie akcji książkowego pierwowzoru z Sydney do Monterey okazało się strzałem w dziesiątkę choćby już pod względem wyjątkowo pięknych krajobrazów i widać to od pierwszych sekund projekcji. Zwróćcie uwagę na jedną z najlepszych czołówek ostatnich lat, chociaż jej opis może wydawać się na pozór nieszczególnie interesujący. Cóż może być ciekawego w matkach wiozących dzieci do szkoły, wygłupiających się przed kamerą dzieciakach czy też pozujących bezpośrednio do widza kobiet przebranych za różne wersje Audrey Hepburn? Jak się okazuje WSZYSTKO, jeżeli przypadkiem zostało to nakręcone na epickiej szosie nad wybrzeżem Pacyfiku, a całość uzupełnia znakomita piosenka Cold Little Heart Michaela Kiwanuka. O Monterey mógłbym napisać osobny tekst, ale mam jedynie nadzieję, że będzie mi dane pojawić się pewnego pięknego dnia w tym kalifornijskim mieście i zostać tam na dłużej. Wracając do tematu w tym wątku warto także zwrócić uwagę na epickie rezydencje naszych bohaterów (sorry Jane, ale ten temat, akurat nie dotyczy ciebie), położone w większości bezpośrednio nad brzegiem oceanu. I chuj z zarzutami, że to czysty amerykański high life, do tego trzeba dążyć i tak właśnie trzeba żyć! Z mojego skromnego życiowego doświadczenia wiem, że nic nie uspokaja tak dobrze jak delektowanie się winem na plaży wsłuchując się w szum oceanu (sprawdziłem w portugalskim Miramar – swoją drogą też piękne miejsce do życia).
© 2019 Home Box Office Inc.
"Big Little Lies" jest świetnie prowadzone pod względem fabularnym. Wątek kryminalny pojawiający się od samego początku wzbudza wyjątkowe zainteresowanie, ponieważ wiemy, że coś się stało, ale tak naprawdę nie wiadomo o co dokładnie chodzi.  Zajebiste jest również to, że mimo, iż serial został początkowo zakontraktowany na klasyczne osiem odcinków, to gdy twórcy uświadomili sobie, że wystarczy siedem, nikt nie wpadł na pomysł rozcieńczenia fabularnego w dodatkowych odcinku, przez co „Big Little Lies” w ogóle nie tracą na intensywności. Mimo, że zdecydowania większość bohaterek zalicza się do wspomnianego high life, to jednak można odnieść wrażenie, że mimo wraz z rosnącym stanem konta nie były w stanie uwolnić się od przyziemnych problemów trapiących wielu z nas. Nadopiekuńczość przeradzająca się w obsesję, bolesne kłótnie z buntującą się nastoletnią córką, przemoc domowa czy niewierność małżeńska nie są przecież zjawiskami nie z tej ziemi. A dostajemy również wątek Madeline walczącej o wolność słowa poprzez wystawienie kontrowersyjnej sztuki w miejskim teatrze. Cóż można więcej dodać – ogląda się to wszystko po prostu znakomicie!
© 2019 Home Box Office Inc.
Aktorstwo – tu kurwa nie ma miejsca na słabe występy. Jak dla mnie "Big Little Lies" kompletnie zawłaszczyła Reese Witherspoon. Choć w pierwszej chwili Madeline może być odbierana jako typowa blond-idiotka, to jednak z czasem stała się chyba moją ulubioną postacią w całym serialu. Reese Witherspoon pokazała pełnię warsztatu tworząc tak skomplikowaną bohaterkę, trapioną przez wiele różnorodnych problemów – ode mnie dostaje najwyższe uznanie za ten niezapomniany występ. Również reszta kobiecego triumwiratu wypada bardzo dobrze na ekranie – oklaski dla Nicole Kidman oraz Shailene Woodley. Na szczęście nie jest to film Marvela, więc na pochwały zasłużyła także Laura Dern, wcielająca się w serialową antagonistkę. Opis aktorstwa rozpoczął się zdecydowanie od mocnego feministycznego uderzenia, ale chociaż panowie są lekko zmarginalizowani, to jednak również należy docenić ich wkład. Alexander Skarsgård imponuje zimną, wyrachowaną brutalnością, Adam Scott (Ed Mackenzie) ciepłem i oddaniem, a Jeffrey Nordling (Gordon Klein) cierpliwością do znoszenia absurdalnych humorów małżonki. Kiedyś bardzo często mówiło się, że ogromną bolączką polskich filmów i seriali są występy dziecięce (vide małoletnia Ciri w "Wiedźminie"). To zobaczcie sobie jak amerykańskie dzieci świetnie grają – jedną z fajniejszych postaci jest przebojowa córka Madeline, Chloe, w którą wcieliła się Darby Camp. Warto także docenić Ivy George oraz Iaina Armitage’a.
© 2019 Home Box Office Inc.
"Big Little Lies" to dla mnie serial kompletny. Znakomity klimat, wciągająca fabuła oraz bezbłędne aktorstwo dostarczyły mi wyjątkowych wrażeń, których nie doświadczałem od dawna. Przygnębienie po słabym oscarowym roku poszło w zapomnienie w jednej chwili. Z jednej strony chciałbym, żeby "Wielkie kłamstewka" zakończyły się po jednym sezonie, zapisując się złotymi zgłoskami w moich wspomnieniach, ale z drugiej niezwykle ciężko oprzeć się pokusie powrotu do Monterey…
© 2019 Home Box Office Inc.
Ocena: 10/10.