wtorek, 30 lipca 2019

"King Arthur: Legend of the Sword" (2017)


You're no longer a myth. You're starting to mean something.

Chociaż ruszyło już Letnie Tanie Kinobranie (a w zasadzie to jesteśmy już prawie na półmetku) i udało się nam obejrzeć parę filmów ("The House that Jack Built" i "Monument") to jednak nie przełożyło się to na większą ilość tekstów w miesiącu. Ciężko zebrać się do pisania, kiedy za oknem miejskie, upalne lato w pełni, a weekendy spędza się na wyjazdach w różne fajne miejsca albo na dokładnym, metodycznym opróżnianiu barku. Niemniej coś od czasu do czasu napisać trzeba, a że jakoś niedawno obejrzałem kolejne podejście do legendy arturiańskiej ("King Arthur: Legend of the Sword") to postanowiłem poświęcić parę zdań produkcji wyreżyserowanej przez niegdyś błyskotliwego Guya Ritchie'ego. Brytyjczyk trochę pogubił się w ostatniej dekadzie, a jego ostatnie filmy nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia (w sumie to dobrze wspominam chyba dopiero „Rock'N'Rollę”). Niemniej zawsze lubiłem mit arturiański, a przede mną lektura książki Rodneya Castledena Król Artur. Prawda ukryta w legendzie, więc pomyślałem, że zrobię sobie swoisty podkład. Od razu muszę przyznać, że już na etapie trailera spodziewałem się, czego mogę oczekiwać, więc nie miałem większej nadziei na solidne kino.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
Po jednym z najbardziej czerstwych i enigmatycznych wprowadzeń w dziejach kinematografii (coś w stylu: Ludzie i magowie żyli w pokoju, ale się zjebało i doszło do wojny) Guy Ritchie wrzuca nas w epicentrum konfliktu, w którym tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi. Zły Mordred na grzbiecie wyjątkowo wyrośniętego olifanta-zombie razem z prawilną ekipą ziomali szturmuje bramy Camelotu. Jednakże dzielny król Uther (Eric Bana) za pomocą potężnego, magicznego miecza (Excalibur, a jakże!) rozprawia się w pojedynkę z całą armią przeciwników. Niestety oręż okazuje się niewystarczający w obliczu podłej i nieoczekiwanej zdrady brata. Vortigern (Jude Law), uśmierciwszy rodziców małoletniego Artura, przejmuje władzę w Anglii (tak jest – w Anglii, nie w Brytanii), a dziecko przepada w trakcie tragicznych wydarzeń. Po latach krwawej i bezwzględnej dyktatury uzurpatora pojawia się jednak promyk nadziei. Ruch oporu rośnie w siłę, a prawowity dziedzic tronu (Charlie Hunnam, legendarny Syn Anarchii) dorasta w londyńskim burdelu.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
Może po seansie trudno w to uwierzyć, ale "Legenda miecza" (w sumie niezły tytuł na porno) miała być pierwszym filmem otwierającym sześcioodcinkową serię. Wskutek mizernych wyników finansowych nie zanosi się jednak na razie na kręcenie pozostałych części. I w zasadzie może nawet lepiej, ponieważ Guy Ritchie zamienił legendę arturiańską we współczesny, totalny stolec. Próbując przenieść charakterystyczne cechy swojego warsztatu do wczesnego średniowiecza stworzył po prostu coś w rodzaju absurdalnego widowiska z teledyskowym montażem opartym na częstych flashbackach, zabawnych one-linerach i jednowymiarowych bohaterach. Praktycznie ani jedna postać nie jest interesująca dla widza w nawet najmniejszym stopniu (być może z wyjątkiem Vortigerna). Proces budowy Artura od zera do bohatera oraz werbunku jego wiernej drużyny ziomali nie wnosi kompletnie niczego nowego do światowej kinematografii. Jest to wręcz haniebne powielanie znanych schematów i klisz, bez najlżejszego powiewu świeżości. A nie przepraszam najmocniej – scenarzyści postanowili jednak trochę poprawić legendę. Zatem oprócz wspomnianych olifantów-zombie, Vortigern, podobnie jak Uther, włada sobie Anglią, Excalibur jest tożsamy z Mieczem z Kamienia, w Londinium mieszkają sobie Wikingowie i istnieje szkoła sztuk walki prowadzona przez azjatyckiego mistrza, jest trochę poprawności politycznej (czarnoskóry Bedivere, w którego wcielił się Djimon Hounsou), a Bill (Aidan Gillen) jest tak zajebistym łucznikiem, że może dokonać asasynacji króla za pomocą łuku w stylu Dallas 1963.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
Wiem, że w recenzji pseudohistorycznego "King Arthur" z 2004 roku ubolewałem nad brakiem magii, ale to co dostałem w "Legendzie miecza" totalnie nie spełnia moich potrzeb. Może wynika to fabularnie z wytrzebienia magów po przegranej wojnie z Utherem i późniejszym czystkach jego brata, ale Merlin jest jedynie wspomniany przez bohaterów, a oprócz przyzywania monstrualnego wunsza za wiele tego nie ma. Na pewno w tym temacie należy natomiast docenić chyba najlepszy motyw w całym filmie, czyli przeistaczanie się Vortigerna w mrocznego, potężnego rycerza w czarnej zbroi. To mnie naprawdę zaskoczyło i na tle raczej średnich efektów specjalnych (w który przoduje ogromny wunsz) wygląda naprawdę imponująco. Mimo to całość sprawia jednakże wrażenie taniego, efekciarskiego wytworu filmopodobnego, nastawionego wyłącznie na zarabianie monet. W dalszym ciągu o wiele lepiej ogląda się "Excalibur" z 1981 roku, który miał pewnie budżet mniejszy niż odcinek "Gry o tron", a chociaż efekty specjalne po latach mogą wydać się czerstwe, to jednak ciągle posiada unikalny klimat. Pozostaje jedynie ubolewać, że Guy Ritchie z biegiem lat coraz bardziej zatracił umiejętność tworzenia świeżego i błyskotliwego kina.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
W kwestii aktorstwa naprawdę ciężko znaleźć jakiekolwiek pozytywy. Oczywiście na tle całej obsady wyróżnia się zdecydowanie Jude Law, wcielający się w Vortigerna, ale czarny charakter to zdecydowanie nie jest najlepsza rola w karierze Brytyjczyka, ukazująca zaledwie ułamek nieprzeciętnego talentu. Jeśli mamy do czynienia z filmem o królu Arturze, to odtwórca tytułowego bohatera powinien chyba być na pierwszym planie. Charlie Hunnam znany z "Sons of Anarchy" (przestałem oglądać po sezonie, w którym bohaterowie zaczęli ginąć na kalifornijskim polu minowym jakiegoś kartelu), w tworzeniu roli inspirował się irlandzkim mistrzem UFC Conorem McGregorem, ale niewiele z tego wyszło. Zdecydowanie zabrakło charyzmy, błyskotliwości czy czegokolwiek innego, co pozwoliłoby na zapamiętanie tego występu. Naprawdę słabo wypadł ten protagonista, w szczególności, że mimo krótkiego występu o wiele lepsze wrażenie zrobił na mnie Eric Bana, grający Uthera. Niewiele więcej można powiedzieć o reszcie obsady, która już zaczyna rozpływać się w odmętach niepamięci. Fajnie, że jest Aidan Gillen, ale czy jego postać wnosi cokolwiek ciekawego? Fani „Gry o tron” zwrócą uwagę na występ Michaela McElhattona. Djimon Hounsou z pewnością nadaje "Legendzie miecza" kolorytu, ale czy naprawdę było to konieczne? Rozumiem, że takie czasy, ale naprawdę można czasem odpuścić. David Beckham w obsadzie? Wow, imponujące! Postacie kobiece są dosyć zmarginalizowane – Annabelle Wallis (Maggie) dostała nie więcej niż 5 minut ekranowego czasu, a Astrid Bergès-Frisbey wciela się w tak ważną postać, że twórcom nie chciało się nawet wymyślić jej imienia (figuruje w obsadzie jako The Mage).
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
"Legenda miecza" to wyjątkowe nieudolne, a przede wszystkim nieudane podejście do mitu arturiańskiego. Nie dość, że Guy Ritchie przerobił całą opowieść na marną, teledyskową historię o niczym, to na całej linii zawiódł Charlie Hunnam, na którego barkach miała w założeniu jechać pierwsza odsłona nowej serii. Obejrzenie tego filmu nie zmieni Waszej egzystencji, a nawet kompletnie nic do niej nie wniesie. Szkoda marnować Jude'a Law na takie marne produkcje.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc.
Ocena: 4/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz