You're
no longer a myth. You're starting to mean something.
Chociaż ruszyło już
Letnie Tanie Kinobranie (a w zasadzie to jesteśmy już prawie na
półmetku) i udało się nam obejrzeć parę filmów ("The House
that Jack Built" i "Monument") to jednak nie przełożyło się
to na większą ilość tekstów w miesiącu. Ciężko zebrać się
do pisania, kiedy za oknem miejskie, upalne lato w pełni, a weekendy spędza
się na wyjazdach w różne fajne miejsca albo na dokładnym, metodycznym opróżnianiu barku. Niemniej coś od czasu do czasu napisać trzeba,
a że jakoś niedawno obejrzałem kolejne podejście do legendy
arturiańskiej ("King Arthur: Legend of the Sword") to
postanowiłem poświęcić parę zdań produkcji wyreżyserowanej
przez niegdyś błyskotliwego Guya Ritchie'ego. Brytyjczyk trochę
pogubił się w ostatniej dekadzie, a jego ostatnie filmy nie zrobiły
na mnie najlepszego wrażenia (w sumie to dobrze wspominam chyba
dopiero „Rock'N'Rollę”). Niemniej zawsze lubiłem mit
arturiański, a przede mną lektura książki Rodneya Castledena Król
Artur. Prawda ukryta w legendzie, więc pomyślałem, że zrobię
sobie swoisty podkład. Od razu muszę przyznać, że już na etapie
trailera spodziewałem się, czego mogę oczekiwać, więc nie miałem
większej nadziei na solidne kino.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc. |
Po jednym z najbardziej
czerstwych i enigmatycznych wprowadzeń w dziejach kinematografii
(coś w stylu: Ludzie i magowie żyli w pokoju, ale się zjebało
i doszło do wojny) Guy Ritchie wrzuca nas w epicentrum
konfliktu, w którym tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi. Zły
Mordred na grzbiecie wyjątkowo wyrośniętego olifanta-zombie razem
z prawilną ekipą ziomali szturmuje bramy Camelotu. Jednakże
dzielny król Uther (Eric Bana) za pomocą potężnego, magicznego
miecza (Excalibur, a jakże!) rozprawia się w pojedynkę z całą
armią przeciwników. Niestety oręż okazuje się niewystarczający
w obliczu podłej i nieoczekiwanej zdrady brata. Vortigern (Jude
Law), uśmierciwszy rodziców małoletniego Artura, przejmuje władzę
w Anglii (tak jest – w Anglii, nie w Brytanii), a dziecko przepada
w trakcie tragicznych wydarzeń. Po latach krwawej i bezwzględnej
dyktatury uzurpatora pojawia się jednak promyk nadziei. Ruch oporu
rośnie w siłę, a prawowity dziedzic tronu (Charlie Hunnam,
legendarny Syn Anarchii) dorasta w londyńskim burdelu.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc. |
Może po seansie trudno w
to uwierzyć, ale "Legenda miecza" (w sumie niezły tytuł na
porno) miała być pierwszym filmem otwierającym sześcioodcinkową
serię. Wskutek mizernych wyników finansowych nie zanosi się jednak
na razie na kręcenie pozostałych części. I w zasadzie może nawet
lepiej, ponieważ Guy Ritchie zamienił legendę arturiańską we
współczesny, totalny stolec. Próbując przenieść
charakterystyczne cechy swojego warsztatu do wczesnego średniowiecza
stworzył po prostu coś w rodzaju absurdalnego widowiska z
teledyskowym montażem opartym na częstych flashbackach,
zabawnych one-linerach i jednowymiarowych bohaterach.
Praktycznie ani jedna postać nie jest interesująca dla widza w
nawet najmniejszym stopniu (być może z wyjątkiem Vortigerna).
Proces budowy Artura od zera do bohatera oraz werbunku jego wiernej
drużyny ziomali nie wnosi kompletnie niczego nowego do światowej
kinematografii. Jest to wręcz haniebne powielanie znanych schematów
i klisz, bez najlżejszego powiewu świeżości. A nie przepraszam
najmocniej – scenarzyści postanowili jednak trochę poprawić
legendę. Zatem oprócz wspomnianych olifantów-zombie, Vortigern,
podobnie jak Uther, włada sobie Anglią, Excalibur jest tożsamy z
Mieczem z Kamienia, w Londinium mieszkają sobie Wikingowie i istnieje szkoła sztuk walki prowadzona przez azjatyckiego mistrza, jest
trochę poprawności politycznej (czarnoskóry Bedivere, w którego
wcielił się Djimon Hounsou), a Bill (Aidan Gillen) jest tak
zajebistym łucznikiem, że może dokonać asasynacji króla za
pomocą łuku w stylu Dallas 1963.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc. |
Wiem, że w recenzji
pseudohistorycznego "King Arthur" z 2004 roku ubolewałem nad
brakiem magii, ale to co dostałem w "Legendzie miecza" totalnie
nie spełnia moich potrzeb. Może wynika to fabularnie z wytrzebienia
magów po przegranej wojnie z Utherem i późniejszym czystkach jego
brata, ale Merlin jest jedynie wspomniany przez bohaterów, a oprócz
przyzywania monstrualnego wunsza za wiele tego nie ma. Na
pewno w tym temacie należy natomiast docenić chyba najlepszy motyw w całym
filmie, czyli przeistaczanie się Vortigerna w mrocznego, potężnego
rycerza w czarnej zbroi. To mnie naprawdę zaskoczyło i na tle raczej
średnich efektów specjalnych (w który przoduje ogromny wunsz)
wygląda naprawdę imponująco. Mimo to całość sprawia jednakże
wrażenie taniego, efekciarskiego wytworu filmopodobnego,
nastawionego wyłącznie na zarabianie monet. W dalszym ciągu o wiele lepiej
ogląda się "Excalibur" z 1981 roku, który miał pewnie budżet
mniejszy niż odcinek "Gry o tron", a chociaż efekty specjalne
po latach mogą wydać się czerstwe, to jednak ciągle posiada
unikalny klimat. Pozostaje jedynie ubolewać, że Guy Ritchie z
biegiem lat coraz bardziej zatracił umiejętność tworzenia
świeżego i błyskotliwego kina.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc. |
W kwestii aktorstwa
naprawdę ciężko znaleźć jakiekolwiek pozytywy. Oczywiście na
tle całej obsady wyróżnia się zdecydowanie Jude Law, wcielający
się w Vortigerna, ale czarny charakter to zdecydowanie nie jest
najlepsza rola w karierze Brytyjczyka, ukazująca zaledwie ułamek
nieprzeciętnego talentu. Jeśli mamy do czynienia z filmem o królu
Arturze, to odtwórca tytułowego bohatera powinien chyba być na
pierwszym planie. Charlie Hunnam znany z "Sons of Anarchy" (przestałem oglądać po sezonie, w którym bohaterowie zaczęli ginąć na kalifornijskim polu minowym jakiegoś kartelu), w tworzeniu roli inspirował
się irlandzkim mistrzem UFC Conorem McGregorem, ale niewiele z tego
wyszło. Zdecydowanie zabrakło charyzmy, błyskotliwości czy
czegokolwiek innego, co pozwoliłoby na zapamiętanie tego występu.
Naprawdę słabo wypadł ten protagonista, w szczególności, że
mimo krótkiego występu o wiele lepsze wrażenie zrobił na mnie
Eric Bana, grający Uthera. Niewiele więcej można powiedzieć o
reszcie obsady, która już zaczyna rozpływać się w odmętach
niepamięci. Fajnie, że jest Aidan Gillen, ale czy jego postać
wnosi cokolwiek ciekawego? Fani „Gry o tron” zwrócą uwagę na
występ Michaela McElhattona. Djimon Hounsou z pewnością nadaje "Legendzie miecza" kolorytu, ale czy naprawdę było to
konieczne? Rozumiem, że takie czasy, ale naprawdę można czasem
odpuścić. David Beckham w obsadzie? Wow, imponujące! Postacie
kobiece są dosyć zmarginalizowane – Annabelle Wallis (Maggie)
dostała nie więcej niż 5 minut ekranowego czasu, a Astrid
Bergès-Frisbey wciela się
w tak ważną postać, że twórcom nie chciało się nawet wymyślić
jej imienia (figuruje w obsadzie jako The Mage).
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc. |
"Legenda miecza" to
wyjątkowe nieudolne, a przede wszystkim nieudane podejście do mitu
arturiańskiego. Nie dość, że Guy Ritchie przerobił całą
opowieść na marną, teledyskową historię o niczym, to na całej
linii zawiódł Charlie Hunnam, na którego barkach miała w
założeniu jechać pierwsza odsłona nowej serii. Obejrzenie tego
filmu nie zmieni Waszej egzystencji, a nawet kompletnie nic do niej
nie wniesie. Szkoda marnować Jude'a Law na takie marne produkcje.
źródło: Warner Bros. Entertainment Inc. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz