niedziela, 31 sierpnia 2014

"The Running Man" (1987)



Po obejrzeniu "Cobry" postanowiłem kontynuować wyprawę w lata 80-te ubiegłego stulecia. Tym razem na warsztat musiała trafić jednakże produkcja z największym rywalem Sylvestra Stallone’a, czyli samym Arnoldem Schwarzeneggerem. Długo rozważałem czy postawić na "Commando" czy też uderzyć w "The Running Man". Ostatecznie zdecydowałem się jednakże na drugi film, ponieważ oglądałem go bardzo dawno temu i dysponuję niezwykle mglistymi wspomnieniami (to znaczy, że nie pamiętałem prawie nic). Zatem tym razem przenosimy się do roku 1987. Warto zauważyć, że "Uciekinier" oparty został na książce Stephena Kinga zatytułowanej niezwykle zaskakująco – The Running Man. A czy warto oglądać przekonacie się poniżej!
źródło: http://www.impawards.com
W 2017 roku kryzys zniszczył podstawy światowej gospodarki. W efekcie na gruzach Stanów Zjednoczonych powstało totalitarne społeczeństwo oddające się wyłącznie brutalnym, telewizyjnym rozrywkom. Porucznik Ben Richards (Arnold Schwarzenegger), dokładnie tak jak Reno Raines, zostaje skazany za zbrodnię, której nie popełnił – niemniej w tym przypadku chodziło o dokonanie masakry buntującej się ludności cywilnej. Po brawurowej ucieczce z więzienia i nieoczekiwanej zdradzie zostaje ponownie schwytany przez funkcjonariuszy opresyjnego reżimu. Tym razem potężny telewizyjny gwiazdor, Damon Kilian (Richard Dawson), zmusza Richardsa do wzięcia udziału w najpopularniejszym programie świata, tytułowym The Running Man, będącym czymś w rodzaju współczesnych walk gladiatorów.
Arnie taki doskonały!
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Podobnie jak recenzowana niedawno "Cobra", "The Running Man" to naprawdę mocne uderzenie lat 80-tych. Jednakże tym razem na ekranie możemy podziwiać Arnolda Schwarzeneggera w szczycie formy fizycznej, z nieodłącznym cygarem i złotymi one-linerami na ustach. Pod względem fabularnym "Uciekinier" nie jest może najwybitniejszą produkcją w dziejach kinematografii, ale przynajmniej niesie jakieś przesłanie dotyczące szkodliwości telewizji i manipulacji faktami przez współczesne media. Co prawda poważny przekaz filmu to zaledwie ułamek całości, ponieważ mamy lata 80-te i liczy się prawdziwa akcja z brutalną przemocą, ale warto odnotować zaistnienie tegoż faktu. A czy jest naprawdę brutalnie? Momentami tak, na mnie największe wrażenie zrobiła brawurowa dekapitacja, której doznał jeden z osadzonych w obozie pracy. Imponujące! Oprócz tego oczywiście eksplozje, strzelaniny, rozcinanie ludzi piłami łańcuchowymi, rażenie prądem i wiele, wiele innych atrakcji! Jasne, mogłoby być jeszcze więcej krwistej posoki, ale cieszmy się z tego, co przynosi dzieło Paula Michaela Glasera.
Maria Conchita Alonso zawsze wygląda uroczo.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Na pewno w kwestii przeciwników Richardsa można było się postarać bardziej, ponieważ są straszliwie komiksowi. Sub Zero pozostawię bez komentarza, ponieważ jest zbyt absurdalny. Buzzsaw i Fireball są jeszcze do przyjęcia, ale Dynamo to prawdziwa porażka. Postać wyglądająca jak tłusta, obleśna choinka i na dodatek poruszająca się w dziwacznym, kompletnie bezużytecznym pojeździe i wyśpiewująca operowe arie. Jak dla mnie do odstrzału. Na pewno najlepszym czarnym charakterem byłby Captain Freedom (świetny Jesse Ventura), ale twórcy zmarnowali jego potencjał nie doprowadzając do starcia z Richardsem. Co się w ogóle stało z tą postacią to nie mam nawet pojęcia! "The Running Man" bardzo dobrze oddaje za to realia telewizyjnego show z charyzmatycznym prowadzącym, który w gruncie rzeczy jest totalnym kutasem. Pod tym względem echa "Uciekiniera" z pewnością można dostrzec w wielu późniejszych produkcjach, a najbardziej oczywistym skojarzeniem są oczywiście "Igrzyska Śmierci". Niestety znowu mamy do czynienia z jakąś lewackim ruchem oporu, który planuje przeprowadzić rewolucję ku uciesze plebejuszy. Niemniej sztampowe rozwiązania fabularne szybko idą w zapomnienie, ponieważ z ust Arniego co chwilę padają znakomite one-linery z nieśmiertelnym I’ll be back na czele.
Ostatnia rola Richarda Dawsona.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
W "The Running Man" naprawdę z przyjemnością ogląda się Arnolda Schwarzeneggera, wsłuchując się w jego austriacki akcent. Co ciekawe również główna postać kobieca, grana przez uroczą Marię Conchita Alonso (Amber Mendez), mówi po angielsku z mocnym latynoskim akcentem. Potraficie wskazać drugi amerykański film, w którym para głównych bohaterów znajduje się podobnej sytuacji językowej? Niemniej należy zwrócić uwagę, że Arnie i Maria świetnie się uzupełniają na ekranie, tworząc naprawdę zgrany duet. Jako villain doskonale wypada Richard Dawson, dla którego była to niestety ostatnia rola w karierze. Jednakże moją ulubioną postacią drugoplanową jest wspomniany Captain Freedom. Bardzo dobra rola Jesse’ego Ventury, który w latach 1998 – 2003 pełnił urząd gubernatora Minnesoty. Z ciekawostek muzycznych natomiast warto wspomnieć, że w postać Mica wciela się sam Mick Fleetwood z legendarnego zespołu Fleetwood Mac.
Captain Freedom po cywilnemu.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
"Uciekinier" to momentami znakomita rozrywka, niemal filmowa esencja stylu lat 80-tych, przepełniona wprost wybornymi one-linerami. Twórcy dobrze zbilansowali brutalność i zabawowość, aczkolwiek nie wszystko poszło tak doskonale. Scenariusz mógłby być zdecydowanie lepszy, a przede wszystkim głębszy oraz poważniejszy. Na stanowisku reżysera można było posadzić prawdziwego, doświadczonego gracza, a nie telewizyjnego wyrobnika. Niemniej mimo powyższych ułomności "The Running Man" potrafi przynieść naprawdę sporo radości i dlatego właśnie otrzymał tak relatywnie wysoką ocenę.
Dynamo - jedna z najgorszych postaci ever.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)


Ocena 6/10 (przede wszystkim za wyborne one-linery).

środa, 20 sierpnia 2014

"Cobra"

Przenieśmy się dzisiaj do roku 1986. W USA rządzi Ronald Reagan, w Zjednoczonym Królestwie Margaret Thatcher cięmięży walijskich górników i północnoirlandzkich republikanów, a w Polszy... - who gives a fuck? W tymże właśnie epickim czasie pełnego rozkwitu lat 80-tych Sylvester Stallone postanowił uhonorować przyjście na świat, jak się okazało później, najwybitniejszego amatorskiego recenzenta filmowego w dziejach wszechświata. Albowiem kilka miesięcy wcześniej nad jednym z kieleckich szpitali pośród mroków nocy zabłysło dziesięć gwiazdek nieistniejącego jeszcze IMDb, zwiastujących nadejście Wybrańca. I tak właśnie wszedł on do gry. I wszyscy wiedzieli, że to było dobre. Wracając jednakże do Stallone'a muszę nadmienić, iż przez lata oglądania megahitów Polsatu i superkina TVN nigdy nie udało mi się natrafić na "Cobrę". Jestem o tym przekonany w 100%, ponieważ produkcja ze złotych lat 80-tych pozostawia niezatarte wspomnienia. Dlaczegóż? Pozwólcie, że Wam wytłumaczę!
Plakat taki bezbłędny.
( źródło: http://www.impawards.com)
Porucznik Cobra Cobretti (Sylvester Stallone) to spiżowy heros z jajami wykutymi z kryptonitu. Bezbłędna stylówa: jeans, skóra, auto w stylu retro (Mercury rocznik 1950), lotnicze okulary, wykałaczka w pysku oraz nigdy niezdejmowane skórzane rękawiczki tworzą obraz twardziela ponad twardzielami. Jak łatwo się domyślić nasz bohater jest oczywiście stróżem prawa w Mieście Aniołów. Jednakże jego pozycja jest na tyle nietypowa, iż wzywany jest jedynie do najtrudniejszych przypadków wymagających niestandardowego działania na granicy prawa (to znaczy: podejrzani rzadko dożywają do rozprawy sądowej; Cobra jawi się jako ktoś w rodzaju Sędziego Dredda). Tymczasem na ulicach L.A., niczym poważna choroba, szerzy się zbrodnia. Organizacja (sekta?), powstała wokół jegomościa zwanego Night Slasher (Brian Thompson), eksterminuje randomowe jednostki, co skutecznie utrudnia LAPD wytropienie sprawców. W końcu jednakże udaje się znaleźć świadka gotowego do złożenia zeznań. Oczywiście to właśnie Cobra otrzymuje niezwykle trudne zadanie ochrony pięknej Ingrid (Brigitte Nielsen).
Porucznik Cobretti również bezbłędny.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
"Cobra" to sztandarowy manifest lat 80-tych, ale także swoiste dzieło programowe kina policyjnego, wypełnione po brzegi różnymi kliszami. Jest ich tak wiele, że zamiast skupić się na ich opisywaniu po prostu wymienię je poniżej, abyście mogli poznać pełną skalę tegoż niezwykłego zjawiska:
  • oczywiście głównym bohaterem filmu jest biały, małomówny twardziel wykazujący wyraźną tendencję do porozumiewania się z pozostałymi postaciami za pomocą one-linerów,
  • partnerem naszego herosa jest tym razem Latynos o zabawowym usposobieniu,
  • niezmiennie Cobra działa według własnych reguł i głęboko w rzyci ma policyjne regulaminy, przepisy prawa i inne gówno warte zasady,
  • nietypowe metody działania porucznika Cobretti nie przynoszą żadnych sankcji; co więcej większość jego przełożonych darzy go szacunkiem,
  • oczywiście wśród przełożonych Cobry musi znaleźć się choćby jeden kutas hejtujący poczynania głównego bohatera – detektyw Monte,
  • w filmie znalazło się wiele muzycznych wstawek z przebojami lat 80-tych,
  • łatwo domyślić się, że między parą głównych bohaterów wywiąże się soczysty romans,
  • obowiązkowy zamach na świadka przebywającego w szpitalu,
  • randomowi pomocnicy Night Slashera giną w ogromnych ilościach,
  • Cobra nie kłania się kulom,
  • obowiązkowo finałowy pojedynek między protagonistą oraz antagonistą rozgrywa się w fabryce.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Mimo, że od premiery "Cobry" minęły trzy dekady to dzieło George'a P. Cosmatosa może przynieść sporo radości (o ile oczywiście przed seansem przygotujemy się do mocnego uderzenia w lata 80-te). Na pewno do zalet filmu należy zaliczyć wspaniałą stylówkę głównego bohatera oraz dobrą przemoc w starym stylu. Trochę rozczarowujące okazały się dialogi, a w zasadzie one-linery. Generalnie po seansie zapamiętałem tylko tekst dotyczący imienia głównego bohatera, który zresztą nie był nawet wybitny. Pod tym względem muszę odnotować zatem spory zawód. Scenariusz, który opiera się na powieści Fair Game autorstwa Pauli Gosling, wysmażył sam Sylvester Stallone. Niemniej trudno tak naprawdę ocenić jego oryginalne wysiłki, ponieważ z pierwotnie nakręconego materiału wytwórnia postanowiła wykroić prawdziwy hit i skróciła "Cobrę" do zaledwie 87 minut. Na pewno pod względem aktorskim para głównych bohaterów broni się znakomicie. Sylvester Stallone jako porucznik Cobretti wypada bardzo dobrze, a partnerująca mu Brigitte Nielsen dotrzymuje mu kroku, a ponadto świetnie prezentuje się na ekranie. Niestety na drugim planie brakuje wyrazistych postaci. Z pewnością warto zwrócić uwagę na Andrew Robinsona (najprawdziwszy kutasiarz Monte), Arta LaFleura (kapitan Sears) czy choćby Reni'ego Santoni (sierżant Gonzales). Poza wymienioną trójką naprawdę trudno kogokolwiek zapamiętać. Brian Thompson miał idealną facjatę do zagrania roli Night Slashera, ale poza wyglądem tak naprawdę niewiele wnosi do tej postaci. Villain zapada w pamięć tylko z jednego powodu, bowiem ponosi dosyć niezwykłą śmierć – warto zobaczyć dla niej cały film.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
"Cobra" to idealna produkcja do przeniesienia się w klimaty lat 80-tych. Znakomite outfity (chociaż czemu wszyscy biali chodzą po Los Angeles w płaszczach?), brutalna przemoc i ówczesne przeboje zapewniają rozrywkę na solidnym poziomie przez niecałe 90 minut. Nie da się jednakże ukryć, że z dzisiejszej perspektywy sztandarowe dzieło Stallone'a ma wiele wad, przez które wydaje się zbytnio przerysowane i sztampowe – stąd też zmuszony jestem wystawić relatywnie niską ocenę. Niemniej uważam, że jest to obowiązkowa pozycja dla każdego szanującego się kinomana.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ocena: 5/10.

środa, 13 sierpnia 2014

"Get Carter" (1971)



Jakiś czas temu zrecenzowałem "Get Carter" z 2000 roku ubolewając, że nie miałem okazji oglądać oryginalnego, angielskiego klasyka z 1971 roku. Ponieważ obecnie w kinach panuje straszliwa posucha, a nowe odcinki "True Blood" pojawiają się jedynie raz w tygodniu (i powiem Wam po raz kolejny, że oglądanie siódmego sezonu sprawia tyle samo radości, co pielgrzymka do Częstochowy odbyta na kolanach po potłuczonym szkle wymieszanym z gwoździami), postanowiłem wziąć się hardo za nadrabianie zaległości i finalizowanie rozpoczętych filmowych cyklów. Jak wspominałem już przy okazji remake’u oryginalny "Get Carter" uważany jest powszechnie za jeden z najlepszych angielskich filmów kryminalnych wszech czasów. Czy jednakże po 43 latach od premiery produkcja Mike Hodgesa nadal robi aż tak wielkie wrażenie?
Znakomity plakat.
(źródło: http://www.impawards.com)
Uwzględniając dzisiejsze realia fabuła "Get Carter" nie jest specjalnie skomplikowana ani wyszukana, ale w 1971 roku było zdecydowanie inaczej. Bezwzględny londyński gangster Jack Carter (Michael Caine) po latach wraca do rodzinnego Newcastle. Powodem nagłego powrotu nie są oczywiście wspomnienia z dzieciństwa, lecz poważnie skomplikowane sprawy rodzinne. Wedle wersji lokalnej policji brat naszego bohatera, Frank, zginął po pijaku w wypadku samochodowym. Jednakże znając kompetencje miejscowych stróżów prawa Carter zdecydowanie powątpiewa w oficjalną wersję. Tym bardziej, że od samego początku jego londyńscy mocodawcy stanowczo odradzali podróż na północ, a na dodatek jego bracki był umoczony w przekręty na małą skalę.
Styl ponad wszystko.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
"Get Carter" to wyjątkowy film, który obraca się tylko i wyłącznie wokół znakomitej postaci Jacka Cartera. Reszta ukazanych bohaterów ma tak naprawdę charakter zdecydowanie drugoplanowy i w żadnej mierze nie jest w stanie przyćmić choćby na chwilę londyńskiego gangstera. Należy przy tym dodać, że nie jest to heros, którego ktokolwiek w szkolnym wypracowaniu określiłby mianem wzoru do naśladowania. Carter to jeden z pierwszych bad ass motherfuckers, których w późniejszych dekadach pokochała widownia na całym świecie. Co ciekawe Mike Hodges pozbawił swojego bohatera praktycznie jakichkolwiek cech, które mogłoby wzbudzić chociaż namiastkę sympatii u przeciętnego widza (no, ale ja przecież wybijam się ponad przeciętność!). Jack to bezlitosny i bezwzględny skurwiel owładnięty ideą odkrycia przyczyny śmierci brata, a następnie ukaraniem wszystkich winnych zgonu. W działaniu jest niezwykle bezkompromisowy – powiedzmy szczerze: Carter doesn’t give a fuck! Gangster niezwykle płynnie przechodzi z punktu A do punktu B, nie wahając się poświęcić pomagających mu osób. Dostałeś wpierdol za Cartera? Odwiedzili cię koledzy Cartera i rozjebali kwadrat? Carter ma to w dupie, a w najlepszym przypadku rzuci kilka banknotów jako zadośćuczynienie (o ile będzie w łaskawym nastroju).
Znakomita scena rozmowy telefonicznej.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Jak na produkcję z 1971 roku "Get Carter" momentami imponuje poziomem przemocy, a w szczególności scenami erotycznymi (m.in. znakomite przebitki scen łóżkowych z dynamiczną jazdą kabrioletem) . W niektórych sekwencjach byłem naprawdę zdziwiony i powtarzałem sobie, że przecież to jest film sprzed ponad czterech dekad! Oczywiście dla kinomanów nastawionych na współczesne produkcje nie będzie to nic niezwykłego, ale wyobraźcie sobie wrażenia ludzi, którzy oglądali to dzieło w 1971 roku. Ponadto z pewnością nie jest to film dla feministek. Kobiety w "Get Carter" spełniają bowiem dwojaką rolę: albo kochają się namiętnie z Carterem albo są przez niego policzkowane (jedyny wyjątek to osierocona bratanica). Raczej nie do powtórzenia w dzisiejszych, poprawnie politycznych czasach. Na ogromny plus zasłużyły wspaniałe zdjęcia, a w szczególności plenery Newcastle upon Tyne oraz jego okolic. "Get Carter" można tym samym uznać za filmowy hołd złożony temu angielskiemu miastu.
Bezgraniczna wdzięczność Cartera.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Jeśli chodzi o wyczyny aktorskie to odpowiedź jest tylko jedna – My Cocaine (Michael Caine uważa, że w mniej więcej taki sposób powinno się wymawiać jego nazwisko). Jack Carter w jego wykonaniu całkowicie zdominował film sprawiając, że resztę bohaterów traktujemy jak kompletnie randomowe postacie. Magnetyzm, charyzma, czarny humor, cwaniacki urok – to zdecydowanie za mało słów, aby oddać geniusz tej roli. Osobiście uważam, że "Get Carter" to najlepsza kreacja w dorobku Michaela Caine’a. Reszta bohaterów, przytłoczona wielkością Jacka Cartera, ma charakter zdecydowanie drugoplanowy. Można w tym dopatrzyć się nawet niewielkiej ułomności filmu, ponieważ można odnieść wrażenie, iż twórcy budując spiżowy monument Cartera olali trochę pozostałe postacie. Z nijakości drugiego planu wybija się z pewnością John Osborne (Cyril Kinnear), który otrzymał nawet Oscara, ale za scenariusz do "Toma Jonesa". Niestety reszta wykonawców roztapia się w szarzyźnie postindustrialnego Newcastle, więc łaskawie pominę ich w recenzji.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
A jak zatem wypada oryginał w zestawieniu z remake’iem z 2000 roku? Po projekcji muszę przyznać, że przy całej sympatii dla aktora wersja z Sylvestrem Stallone jest jebaną abominacją. Nijak ma się do oryginalnej fabuły, deszczowe Seattle nie umywa się do świetnego klimatu Newcastle, a co najważniejsze Stallone prezentuje mniej więcej 1% charyzmy Michaela Caine’a. Ponadto przy poziomie przemocy i erotyzmu oryginału produkcja z 2000 roku wydaje się być kinem familijnym. Dodajmy jeszcze, że doskonałe zakończenie zostało zamienione w monstrualnych rozmiarów stolec. Tym samym Stephen Kay udowodnił, że soczystą pomarańczę można zamienić w totalną kupę. A zatem Drogie Panie i Panowie, tylko i wyłącznie oryginał!
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Ocena: 8/10.

Recenzja remake’u z 2000 roku – "Get Carter" (2000).

czwartek, 7 sierpnia 2014

"Dune" (1984)



W pewne beztroskie, studenckie wakacje, gdy brzemię życia nie zdołało jeszcze przytłoczyć całkowicie mojej egzystencji, eksplorowałem zasoby Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w CK. Spośród wielu książek, które w tamtym okresie wpadły w moje ręce, doskonale zapamiętałem jedno dzieło, które swoją doskonałością zmusiło mnie do przeczytania całej serii powieści. 'Diuna" Franka Herberta, bo to o niej właśnie mowa, urzekła mnie już od pierwszy stron. Niezwykle złożone, a przede wszystkim oryginalne uniwersum s-f, wzbogacone o zaskakujące w tego typu literaturze wątki religijne oraz ekologiczne, wciągnęło mnie na długie godziny. Jeżeli macie trochę wolnego czasu to naprawdę "Diuna" jest lekturą wartą przeczytania! Po wchłonięciu całej serii książek o pustynnej planecie Arrakis zacząłem rozglądać się za ekranizacjami dorobku Franka Herberta. Pomimo ogromu doskonałości książkowego pierwowzoru pod tym względem panuje straszliwe filmowe ubóstwo. Poza mini-serialami jedyna wysoko budżetowa ekranizacja powstała w latach 80-tych. Na dodatek David Lynch uznaje "Diunę" za największą porażkę w swojej reżyserskiej karierze. Jednakże czy rzeczywiście film prezentuje się aż tak fatalnie po dokładnie trzech dekadach od powstania?
źródło: http://www.impawards.com
"Diuna" Lyncha opiera się na wydarzeniach z najdoskonalszego, pierwszego tomu serii. Z nadania Imperatora (José Ferrer) potężny ród Atrydów obejmuje pustynną planetę Arrakis, zwaną również Diuną. Owa zadupna i wyjątkowo niegościnna planeta posiada jednakże ogromne znaczenie dla całego wszechświata. Diuna jest źródłem przyprawy (tzw. melanżu), która pozwala nawigatorom i sternikom Gildii prowadzić ogromne, międzyplanetarne statki kosmiczne. Chociaż książę Leto Atryda (Jürgen Prochnow) przeczuwa spisek mający na celu eksterminację jego rodu, to ufając w siłę własnej armii obejmuje imperialne lenno. Nie spodziewa się jednakże, że wrodzy mu od wieków Harkonnenowie, którzy zarządzali poprzednio Diuną, uzyskali wsparcie samego Imperatora oraz cichą przychylność potężnej Gildii.
Lady Jessica imponuje stylem.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Pierwsza rzecz, która przykuwa uwagę widza to charakterystyczna przypadłość większości produkcji science fiction. Po trzydziestu latach od premiery muszę przyznać, że wiele efektów specjalnych wykorzystanych w "Diunie" postarzało się znacznie. Statki kosmiczne podróżujące przez odmęty wszechświata nie wyglądają już tak imponująco jak w latach 80-tych. Jeszcze gorzej wyglądają używane przez bohaterów pola siłowe – coś w stylu przeogromnych, kanciastych, pixelowatych tworów. Również przemierzające pustynię czerwie utraciły wiele ze swojej monumentalności. Pod względem realizacyjnym wszelkie eksplozje pozostawiają bardzo wiele do życzenia. Chociaż efekty specjalne w "Diunie" współcześnie mogą budzić jedynie uśmiech politowania warto zauważyć, iż ówcześnie technologia była dopiero w powijakach. Kolejny zarzut to zdecydowany brak rozmachu w scenach batalistycznych. Finałowa bitwa wydaje się przez to zbyt mało epicka w porównaniu do książkowego pierwowzoru. Nie wspominając już, że David Lynch zmienił zakończenie "Diuny" (przynajmniej w wersji, którą oglądałem; podobno w wydłużonej director’s cut jest zgodne z powieścią)!
Niebieskie oczy to skutek zażywania melanżu.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Abstrahując od powyższych zarzutów i ułomności pierwsza połowa "Diuny" była dla mnie znakomitą rozrywką. Jak urzeczony wpatrywałem się w ekran, sławiąc pod niebiosa talenty reżyserskie Davida Lyncha i wyborną grę aktorską. Niestety w drugiej części poziom filmu znacznie opadł. Wygląda to tak jakby reżyser dostał przykazanie, iż produkcja nie może przekroczyć danego limitu czasowego, a pierwsza część okazała się zbyt rozwlekła. Lynch próbował upchnąć za wiele wydarzeń w drugiej połowie "Diuny", przez co większość z nich ukazano w niemal teledyskowej manierze. Tego rodzaju zabieg nie mógł oczywiście zakończyć się sukcesem i niestety wpływa negatywnie na początkowe, pozytywne wrażenia. Niemniej warto przyjrzeć się zaletom "Diuny". Lynch momentami doskonale oddaje moje książkowe wyobrażenia. Za najlepsze przykłady mogą posłużyć wysoce zmilitaryzowany ród Atrydów czy też kompletna degeneracja Harkonnenów. Bardzo ciekawie zaprezentowano Gildię oraz Bene Gesserit. Fremeni, rdzenni mieszkańcy Diuny, są w porządku, aczkolwiek spodziewałem się po ich stylówkach czegoś więcej (jak choćby kompletnego zasłonienia twarzy, skoro biega się po pustyni w temperaturach pozwalających na spożywanie płynnego asfaltu prostu z ulicy). Wielki plus należy się za wizualne zróżnicowanie sił zbrojnych wrogich sobie rodów oraz doskonałą prezencję imperialnych legionów Sardaukarów. Warto zwrócić także uwagę na wiele drobnych szczegółów. Bardzo podobały mi się choćby latające lampy, które leniwie szybowały u sufitów we wszelakich pomieszczeniach.
Czerw (sandworm) - typowy mieszkaniec Arrakis.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Pod względem aktorstwa w "Diunie" nie uświadczymy słabizny. Debiutujący na dużym ekranie Kyle MacLachlan doskonale poradził sobie z niezwykle wymagającą rolą Paula. Z najprawdziwszą przyjemnością podziwiałem jego warsztat. Propsy należą się również Jürgenowi Prochnowowi za świetną rolą księcia Leto oraz Francesce Annis za wyborną kreację Lady Jessici. W obozie Atrydów z pewnością na słowa uznania zasłużyli także Richard Jordan (Duncan Idaho – tylko szkoda, że go tak mało!) oraz Patrick Stewart (Gurney). Natomiast po stronie zła i wszelkiej degeneracji zdecydowanie wyróżnia Kenneth McMillan, wcielający się w barona Vladimira Harkonnena. Znakomita rola, w pełni oddająca odrazę i homoerotyczne skłonności tejże postaci. Warto także odnotować bardzo dobry występ Stinga, grającego Feyda, przydupasa barona. Na drugim planie totalne bogactwo znanych i lubianych, m.in.: Virginia Madsen, Dean Stockwell, José Ferrer czy choćby Max von Sydow.
Sting jedną miną wygrał cały film.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
W mojej opinii "Diuna" nie wypada wcale tak tragicznie jak uważa David Lynch. Niemniej potrafię zrozumieć, że prawie każdy prawdziwy reżyser dążąc do ostatecznej perfekcji zalicza produkcje, które później wywołują wyłącznie traumatyczne bóle. Trochę szkoda, że Lynch tak bardzo niechętnie rozmawia na temat "Diuny" i praktycznie wyklucza jakiekolwiek projekty rewitalizacji swojego dzieła. Powieść Franka Herberta to kanon sciencie fiction zasługujący na godną, wysoko budżetową i epicką ekranizację. Ze smutkiem patrzę zatem na współczesne produkcje, w których zamiast ważnego czy choćby jakiegokolwiek przesłania dominuje jedynie CGI. Jednakże mam nadzieję, że jak to mawiają w Irlandii: Tiocfaidh ár lá! Oby wkrótce, ponieważ z każdym dniem odczuwam coraz większy głód nowej "Diuny"!
Solo na noże pod czujnym okiem Jean-Luc Picarda.
(źródło: http://www.moviestillsdb.com)
Ocena: 6/10.

niedziela, 3 sierpnia 2014

"Colors"



"Colors" znalazłem całkowicie przypadkowo w czasie rutynowego przeglądania IMDb. Wcześniej nigdy nie miałem okazji oglądać filmu Dennisa Hoppera. Co więcej, chociaż w uważam się za znawcę kina w jakimś tam stopniu (przynajmniej amerykańskiego), to powyższy tytuł był dla mnie kompletnie obcy. To dziwne, ponieważ tematyka produkcji wydaje mi się bardzo bliska. Gliniarze, bezwzględne wojny gangów oraz słoneczne Miasto Aniołów wyglądają na tyle zachęcająco, że "Colors" powinno zostać przeze mnie obejrzane kilka ładnych lat temu. Tak się jednakże nie stało, więc wreszcie przyszła dobra okazja by nadrobić zaległości.
źródło: http://www.impawards.com
"Colors" to oczywiście kino policyjne, w którego tle toczy się krwawy konflikt pomiędzy największymi ówczesnymi gangami L.A. – Crips oraz Bloods. Jeśli ktokolwiek z Was, Drodzy Czytelnicy, liznął kiedykolwiek gangsta rapu z West Coast (lub poczytał sobie Wikipedię), będzie miał choćby blade pojęcie, jakich problemów Miasta Aniołów dotyka film Hoppera. Jak przystało na standardowe kino policyjne mamy oczywiście do czynienia z duetem bohaterów. Starszy z nich, Bob Hodges (Robert Duvall), to doświadczony i roztropny gliniarz, który szuka zrozumienia na ulicach Los Angeles. Posiadłszy tzw. miejską mądrość ma świadomość, że nie zawsze brutalne metody policji muszą przynieść zamierzony efekt, a czasem trzeba po prostu wybrać mniejsze zło i przybić piątkę z jakimś homie albo ese. Młodziutki Danny McGavin (Sean Penn) to z kolei całkowite przeciwieństwo starszego kolegi. Narwany, niespokojny i epatujący skłonnością do przemocy pragnie dorwać każdego przestępcę w Mieście Aniołów. Warto dodać, że obaj funkcjonariusze LAPD pracują w CRASH (Community Resources Against Street Hoodlums), specjalnej jednostce powołanej do zwalczania gangów, która pod koniec lat 90-tych ubiegłego stulecia poważnie umoczyła w tzw. aferze Rampart.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Tytuł filmu (tym razem bardzo zgrabnie przetłumaczony na polski – "Barwy") nawiązuje oczywiście do kolorów określających przynależność do gangów Crips oraz Bloods. Trzeba jednakże przyznać, że pojawiają się teorie, iż w szczytowym okresie wojny tak naprawdę brały w niej udział trzy organizacje. Oprócz wspomnianych Crips oraz Bloods największym i najpotężniejszym gangiem Miasta Aniołów miał być … LAPD. Zważywszy na późniejsze liczne skandale nie jest to do końca aż tak absurdalna teoria, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Niemniej w "Colors" gliniarze w większości epatują prawością oraz sprawiedliwością, a zjawisko korupcji nie występuje w ogóle. Pod względem fabularnym tak naprawdę nie dzieje się zbyt wiele. Nasi bohaterowie patrolują ulice L.A., na których rozgrywa się totalny Armagedon. Crips eksterminują Bloods, potem następuje oczywiście krwawy odwet, który nakręca niekończącą się spiralę przemocy. Cała akcja toczy się wokół relacji doświadczonego pro i wyjątkowo narwanego rookie, który wkrótce zyskuje znakomitą uliczną ksywkę Pacmana. Jeżeli oglądaliście dużo tego rodzaju filmów, to nie będziecie mieć żadnego problemu, żeby przewidzieć zakończenie. Tu niestety Dennis Hopper poszedł wyraźnie na łatwiznę i nie sądzę by ktokolwiek mógł być zaskoczony finałem. Nie można oczywiście zapomnieć o starej zasadzie kina policyjnego: im bliżej emerytury, tym bardziej wzrasta śmiertelność wśród stróżów prawa.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Wydaje mi się, że "Colors" stoi troszkę w rozkroku, ponieważ twórcy nie byli do końca zdecydowani czy chcą zrobić film o policjantach czy o gangach. Ostatecznie szala przechyliła się bardziej na stronę LAPD, aczkolwiek nie jest to produkcja ukazująca nieznane dotąd aspekty policyjnej pracy. Z kolei członkowie Crips i Bloods zostali ukazani jako narkopojeby o ogromnych skłonnościach do przemocy. Eksterminacja nie ma tutaj żadnego sensu ani widocznego celu (jak choćby zdobycia nowego terytorium dla gangu czy też wyeliminowania konkurencji handlującej anielskim pyłem). Najzwyczajniej w świecie randomowi członkowie jednego gangu dla rozrywki wykańczają randomowych gangsterów noszących inne barwy. Żadne morderstwo nie może pozostać bez odpowiedzi, więc tworzą się wielostopniowe vendetty, w których tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi, ponieważ większość zainteresowanych nie żyje. Pod względem realizacyjnym prawie nie uświadczyłem żenady. Co więcej podobał mi się nawet jeden dynamiczny pościg, niemniej jego zakończenie było sztampowo tragiczne (w USA samochody wybuchają od uderzeń w różne, dziwne rzeczy). Na pewno na ogromny plus zasługuje ścieżka dźwiękowa, którą wypełniają utwory znakomitych artystów takich jak Ice-T (tytułowe Colors), Eric B. & Rakim, Kool G. Rap czy choćby Salt-n-Pepa.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
"Colors" opiera się na zderzeniu trudnych charakterów głównych bohaterów, więc do ich ról potrzebni byli znakomici aktorzy. Zarówno Robert Duvall, jak i Sean Penn, świetnie wywiązali się z zadania, które postawił przed nimi Dennis Hopper. Duet takich znakomitych wykonawców ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Prawdziwa klasa i wielkie brawa za tak udany casting! Niestety na drugim planie niewiele jest postaci, które zwróciłyby uwagę przeciętnego widza. Z pewnością wyróżnia się niezwykle małomówny Don Cheadle (Rocket), którego można by bez przypału umieścić w "The Wire". Na oklaski zasłużył także Trinidad Silva (Frog), który zginął w wypadku kilka miesięcy po premierze filmu. And last but not least: zawsze fajnie popatrzeć na Marię Conchita Alonso (Loisa) i posłuchać jej angielskiego wzbogaconego o mocny latynoski akcent. Pozostałe postacie w "Colors" to randomowi gliniarze i członkowie gangów, którzy praktycznie niczym się nie wyróżniają i przeważnie bardzo szybko znikają z ekranu.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Jestem przekonany, że bez "Colors" nie powstałoby nigdy arcydzieło pokroju "End of Watch". Pod względem tematyki dzieło Davida Ayera czerpie z produkcji Dennisa Hoppera, aczkolwiek jest nieporównywalnie doskonalsze. Trzeba jednakże przyznać, że "Colors" to zdecydowanie solidne kino policyjne, które nie dostarcza widzowi zbyt wielu powodów do zażenowania. Obowiązkowa pozycja dla fanów Seana Penna oraz Roberta Duvalla, ale również miłośników Miasta Aniołów i gangsta rapu.
źródło: http://www.moviestillsdb.com
Ocena: 6/10.