Kiedy na ekrany polskich
kin wchodził "The Great Gatsby", na przekór postanowiłem
nie wybrać się na seans i w domowym zaciszu przeczytać powieść
Francisa Scotta Fitzgeralda z 1925 roku. Chociaż wcześniej nie
miałem żadnej styczności z twórczością tegoż pisarza, bardzo
chciałem się wreszcie dowiedzieć kim jest legendarny Jay Gatsby.
Przyznam szczerze, że gdy wówczas przerzucałem kolejne kartki
książki, nie odczuwałem wielkiego zachwytu. Oczywiście,
doceniałem wysoki poziom literacki Fitzgeralda, niemniej brakowało
mi pierwiastka boskości, który uczyniłby powieść nieśmiertelną.
Jednakże z perspektywy czasu zacząłem patrzeć troszkę inaczej na
"Wielkiego Gatsby'ego" i czuć do niej coraz większą
sympatię. W zasadzie przełomowym momentem w tym procesie była
projekcja najnowszej ekranizacji, którą wyreżyserował Baz
Luhrmann, odpowiedzialny m.in. za wysoce oryginalną wersję "Romeo
i Julii" czy też "Moulin Rouge!". Spodziewałem się
zatem, że będzie niestandardowo i po seansie mogę stwierdzić, że
Luhrmann tym razem mnie nie zawiódł. Gwoli ścisłości dodam, że
niestety nie oglądałem ekranizacji z 1974 roku z Robertem
Redfordem, ale z tego co widzę na IMDb oceny ma nie najlepsze.
Niemniej zestawienie dwóch różnych wizji mogłoby być całkiem
ciekawe.
źródło: http://www.impawards.com |
Podobnie jak w powieści,
narratorem "The Great Gatsby" jest Nick Carraway (Tobey
Maguire). Losy głównych bohaterów przedstawiono jako reminiscencję
naszego bohatera, który na prośbę swojego psychiatry po latach
spisuje dzieje burzliwej młodości. Tuż po studiach Nick przyjeżdża
do Nowego Yorku by podjąć pracę na Wall Street. Jak się wkrótce
okazuje jego najbliższym sąsiadem jest niemal mityczny i niezwykle
tajemniczy Jay Gatsby (Leonardo DiCaprio), słynący z najlepszych i najbardziej epickich
melanży w całym mieście. Szczęście nie opuszcza naszego
bohatera: na jednym z epickich melanży poznaje osobiście
gospodarza, który obdarza go zaufaniem i swoją przyjaźnią. Nick
stając się towarzyszem Gatsby'ego z czasem zaczyna poznawać jego
najgłębsze sekrety.
Picture me rollin' in my 500 Benz.. (źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/) |
Początek filmu nie
zwiastował niczego niezwykłego. Fajnie, że napisy początkowe z
logiem wytwórni nawiązywały do produkcji z lat 20-tych ubiegłego
stulecia. Niemniej zaraz po spokojnym starcie widz zostaje rzucony na
naprawdę głęboką wodę. Wszystko w "The Great Gatsby"
epatuje nowoczesnością – od zawrotnego sposobu kręcenia filmu po
współczesną muzykę, która towarzyszy bohaterom. Początkowo
czułem się naprawdę dziwnie, ale z czasem przyzwyczaiłem się do
wizji Baza Luhrmanna. W szczególności przekonała mnie scena, w
której Nick jadąc autem mija automobil wypełniony ludnością
afroamerykańską sączącą Moët,
a w tle słyszymy Shawna Cartera we własnej osobie (jakby ktoś nie
wiedział jest to Jay-Z). Imponujące! Druga rzecz, która uderza w
"Wielkim Gatsbym" to przepych i bogactwo. To już nie jest
zwykły ukłon w stronę bling
blingu. Gdybym miał
wskazać film, który najlepiej oddaje sens szczytnej idei jebać
biedę to bez wahania
wybieram produkcję Luhrmanna, która niemal ocieka złotem. Jako, że
sam obecnie znajduję się na pewnym etapie życiowych
przewartościowań to potrafię docenić próby wypełnienia każdego
kadru tonami hajsu. Najwięcej tego rodzaju zabiegów oglądamy w
czasie epickich melanży u Gatsby'ego – to, co się tam dzieje
przechodzi ludzkie pojęcie! Wygląd samej posiadłości jest
naprawdę oszałamiający! Wszystko co dotychczas widziałem w MTV Cribs nie umywa się do kwadratu Gatsby'ego. Twórcy wyjątkowo się postarali, aby ich
bohater zyskał sławę najbardziej hojnego gospodarza w NY.
Epicki kwadrat Gatsby'ego (źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/) |
Jakoby dla kontrastu z
bling blingowym życiem bohaterów, Fitzgerald wprowadził do
książki Dolinę Popiołów. Luhrmann przedstawił to miejsce jako
totalny syf, coś w rodzaju brudnego i czarnego Ślunska. Pod
względem wizualnym te dwa miejsca dzieli prawdziwa przepaść,
niemniej naturalistyczne ukazanie biedy sprawia, że "The Great
Gatsby" nie jest jedynie laurką dla bogactwa i splendoru. W
zasadzie film epatuje bardzo poważną tonacją. W zależności od
podejścia możemy bowiem uznać Gatsby'ego za prawdziwego człowieka
z nadziei, psychopatycznego stalkera lub też osobę
owładniętą obsesją wzbogacenia się za wszelką cenę. Tak
naprawdę dopiero po obejrzeniu filmu Luhrmanna zacząłem naprawdę
doceniać książkę Fitzgeralda. I za to właśnie twórcom należą
się ogromne brawa!
Wilson reprezentuje biedę. (źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/) |
Wielka siła spoczywa
również w obsadzie. Co prawda Tobey Maguire kompletnie mi nie leży,
aczkolwiek jest niemal uosobieniem każdej ułomności książkowego
Nicka. Podobnie jak swój literacki pierwowzór momentami zachowuje
się jak kompletny debil i równie często pociesznie nie ogarnia
sytuacji. Z powodu wrodzonej ułomności tej postaci miałem w dupie
jej los. Na szczęście film kradnie Leonardo DiCaprio – każda
scena, w której się pojawia nosi znamiona wybitności. Ponadto
aktor genialnie oddał całą książkową głębię postaci
Gatsby'ego – a nie było to wcale łatwe zadanie. Świetnie dobrano
również Joela Edgertona do roli Toma Buchanana – po prostu
idealnie wpasowuje się w koncepcję tej postaci. Po oklaskach dla
panów przejdźmy do płci pięknej. Carey Mulligan jako Daisy jest
po prostu urzekająca! Dokładnie w ten sposób wyobrażałem sobie
żonę Buchanana. Wielkie brawa! Elizabeth Debicki także dobrze
pasuje do roli Jordan, niemniej moim zdaniem jej postać najbardziej
ucierpiała w stosunku do literackiego pierwowzoru (straszliwe
okrojono jej relacje z Nickiem). Jeśli chodzi natomiast o drugi plan
mam dwóch faworytów: absorbujący w 100% uwagę widza Amitabh
Bachchan (Meyer Wolfsheim) oraz grający trochę przygłupa Jason
Clarke (Wilson).
Kwiatowy przepych. (źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/) |
"The Great Gatsby"
to naprawdę solidne kino z momentami błysku. Długo zastanawiałem
się jaką ocenę wystawić. Zaraz po wyjściu z sali kinowej byłem
pewien, że film Luhrmanna ma 6/10 pewne jak w banku. Niemniej gdzieś
w odmętach umysłu świtała myśl: a może zasłużył na więcej?
I rzeczywiście po namyśle i rewizji stosunku do książki
Fitzgeralda postanowiłem wystawić jedną gwiazdkę wyżej. Wracając
jeszcze na chwilę do porównania literackiego pierwowzoru i filmu to
generalnie większych odstępstw nie uświadczyłem (z wyjątkiem
wspomnianego okrojenia postaci Jordan oraz kosmetycznych zmian w
końcówce). Tym samym należy docenić wysiłek twórców, którym
pomimo ogromnych pokładów nowoczesności udało się zachować
wymowę oryginału. Jeśli więc macie ochotę na tony złota, bling
bling w wersji mega, epatowanie hajsem i marzycie by pić Moët
na śniadanie (tak jak ja) to lepszego filmu nie znajdziecie.
Party hard! (źródło: http://thegreatgatsby.warnerbros.com/) |
Ocena:
7/10.