Wakanda forever!
Pozostając w kręgu produkcji,
które kompletnie nie zasłużyły na nominację do Oscara w kategorii najlepszy
film, przechodzę płynie do "Black Panther", wchodzącego w skład uniwersum
Marvela. Co prawda im dłużej od seansu, tym mniej mi się chce pisać recenzję
tegoż wiekopomnego dzieła. Dodatkowo obejrzałem ostatnio parę naprawdę
eleganckich produkcji, o których po prostu trzeba wspomnieć, ale ponieważ
ostatnio mam trochę mało czasu, postanowiłem skupić się na jakimś szybkim
tekście, przepełnionym negatywnymi uczuciami i hejtem (jest to świetny nośnik,
a jednocześnie niezła motywacja do przyspieszenia procesu twórczego –
oczywiście trzeba pamiętać o zachowaniu odpowiedniej jakości; istnieją również
inne wspomagacze, ale trochę nie wypada najebać się we wtorek). Nieoczekiwanie
dla mnie "Czarna Pantera" zebrała w tym roku aż siedem nominacji (w tym za
najlepszy film – serio?), które przełożyły się na aż trzy statuetki: najlepsza
muzyka, najlepsze kostiumy (pozdro "Faworyta") oraz najlepsza scenografia (pozdro "Faworyta" po raz drugi). Prawda, że całkiem nieźle jak na film Marvela?
Zważywszy, że o wiele bardziej epickie "Avengers: Infinity War" zebrało całą
jedną jedyną nominację w jakże nieoczekiwanej kategorii efektów specjalnych
(przegrywając ostatecznie z "First Man").
©2018 Marvel |
Z prologu "Czarnej Pantery"
dowiadujemy się, że w sercu Czarnego Lądu istnieje ukryte przed światem
zaawansowane technologicznie państwo o nazwie Wakanda, które dokonało ogromnego
postępu dzięki pokaźnym złożom bezcennego metalu vibranium (tarcza Kapitana
Ameryki została wykonana z tego materiału). Dla świata zewnętrznego środkowoafrykański
kraj jawi się jak zdecydowana większość kontynentu: zacofanie, totalne ubóstwo
i nędza. Po śmierci króla T’Chaki (John Kani) władzę w królestwie oraz zaszczytny
tytuł Czarnej Pantery przejmuje młody i ambitny T’Challa (Chadwick Boseman).
Wkrótce po objęciu rządów dochodzi do poważnego kryzysu, godzącego w
dotychczasowy, utajniony status Wakandy. T’Challa musi stanąć na przeciw
potężnej koalicji wrogów, której przewodzą Erik Killmonger (Michael B. Jordan)
oraz Ulysses Klaue (Andy Serkis).
©2018 Marvel |
Jeżeli powyższy opis fabuły
wydaje się Wam co najmniej dziwny jak na produkcję nominowaną do Oscara w
kategorii najlepszy film to chyba jednak trzeba się zacząć na poważnie przyzwyczajać.
Podobne scenariusze wymyślałem bawiąc się klockami Lego w dzieciństwie, ale
wtedy nie miałem jeszcze świadomości, że można na tym zarabiać krocie. Wracając
do tematu to muszę przyznać, że mam spore zaległości w oglądaniu kolejnych
produkcji z marvelowskiego uniwersum. Odkąd uznałem, że rzeczywiście szkoda
mojego czasu na tak ambitne filmy, na
bieżąco śledziłem jedynie przygody Thora, kiedyś z nudów sprawdziłem "Doctora Strange’a", a ostatnio w przypływie litości obejrzałem "Avengers: Infinity
War" (za Thanosa i zabawne zakończenie mogę przyznać z łaską 6/10; nie piszę
recenzji, ponieważ to strata mojego cennego czasu). Zastanawiałem się czy
istnieje jakikolwiek sens oceniać aspekty fabularne "Czarnej Pantery", ale
chyba tak naprawdę szkoda na to mojego i Waszego czasu. Pod tym względem jest
to po prostu typowa produkcja MCU: absurdalnie niedorzeczna akcja pędzi jak
błyskawica do spektakularnego, nonsensownego finału. Z filmu dowiedziałem się,
że mimo zaawansowanej technologii najlepiej jest jednak stoczyć bitwę we wczesnośredniowiecznym stylu
(to za dużo powiedziane: raczej w plemiennym), która składa się z licznych
pojedynków jeden na jeden. Oczywiście produkcja MCU bez spektakularnego solo
między głównym bohaterem i antagonistą nie może się wydarzyć, więc i podobnie
jest tutaj. Tylko, że ta emocjonująca w założeniu walka wydaje się być
kompletnie bezsensowna i całkowicie wyprana z dramatycznego napięcia.
©2018 Marvel |
MCU zawsze kulało pod względem
filmowych villainów. I wyobraźcie
sobie, że kiedy wreszcie dostajemy złoczyńcę fascynującego pod wieloma
względami (mowa oczywiście o Ulyssesie Klaue), fantastycznie zagranego, to
znika z ekranu niemal tak szybko jak się na nim pojawił. Wiem, że wielu fanów
MCU waliło sobie gruchę do postaci Erika Killmongera, ale akurat ten
antybohater nie zrobił na mnie większego wrażenia (zważywszy, że działa ze
szlachetnych pobudek). Przechodząc natomiast do zalet "Czarnej Pantery" to
oprócz wspomnianego Ulissesa warto z pewnością zwrócić uwagę na ekranową
Wakandę, takie niby państwo przyszłości z high
tech, ale mimo wszystko trochę z trzeciego świata, z fajnie wplecionymi
motywami afrykańskiej kultury plemiennej. Szukając natomiast zrozumienia dla
decyzji Akademii w Oscarach za najlepsze kostiumy i scenografię to rozumiem, że
o pominięciu w tych kategoriach "Faworyty", zadecydowało to, że twórcy "Black
Panther" musieli stworzyć wszystko w CGI czerpiąc z komiksowego dorobku, a nie
korzystać z zachowanych lokalizacji i źródeł historycznych. Swoją drogą należy
podkreślić, że w przeciwieństwie do większości produkcji sygnowanych logiem
Marvela, efekty specjalne w „Czarnej Panterze” są momentami dramatycznie słabe.
Na małe plusy zasłużyły jeszcze fajnie sceny
duchowe oraz całkiem nieźle bujająca ścieżka dźwiękowa (Kendrick Lamar zawsze na propsie!).
©2018 Marvel |
Pod względem aktorstwa nie ma
większego dramatu, ale też (poza jednym wyjątkiem) ciężko kogokolwiek
specjalnie wyróżnić. Chadwick Boseman całkiem nieźle prezentuje się jako tytułowa
Czarna Pantera, ale ciężko doszukać się w jego kreacji czegoś, co pozwoli ją
zapamiętać na dłużej. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku występów innych
aktorów: Lupita Nyong'o (Nakia), Danai Gurira (Okoye), Daniel Kaluuya (W’Kabi)
czy Winston Duke (M’Baku) wypadają z głowy zaraz po seansie. Erik Killmonger w
wykonaniu Michaela B. Jordana również nie powala na kolana, a nawet aktor tak
uznany jak Forest Whitaker wydaje się po prostu kopiować swój występ z "Rogue One" – najważniejsze, że hajs się zgadza. Jedynie Andy Serkis,
wcielający się w Ulyssesa Klaue’a, zrobił naprawdę znakomitą robotę i sprawił,
że MCU zyskało wreszcie villaina, którego można zapamiętać na dłużej
(oczywiście z wyjątkiem Thanosa).
©2018 Marvel |
Nominacja "Czarnej Pantery" w
kategorii najlepszy film z jednej strony wyraźnie uwydatnia jak słaby pod
względem filmowym był to rok, ale z drugiej strony wyraźnie zaznacza
przyszłościowe trendy i wprowadzenie nowej kategorii dla tego rodzaju
produkcji. Oczywiście nie sposób nie odnieść wrażenia, że produkcja, w której
rola białego człowieka została znacznie zredukowana na rzecz afrykańskiej
supremacji, otrzymała nominację z czysto poprawnie politycznych powodów. Ale
jak już wielokrotnie podkreślałem na tym blogu nie ma miejsca na jakąkolwiek dyskryminację
z pobudek rasowych, politycznych, religijnych czy jakichkolwiek innych:
wszystkie chujowe filmy są jednakowo bezużyteczne. Absurdalna fabuła, jedynie
poprawne występy aktorskie oraz żenujące efekty specjalne zdecydowanie nie są
receptą na odniesienie sukcesu.
©2018 Marvel |
Ocena: 5/10.
Ps.
Jeśli chodzi o pantery, to
zdecydowanie bardziej wolę Bagheerę oraz Steel Panther.