sobota, 30 marca 2019

"Black Panther"/"Czarna Pantera" (2018)


Wakanda forever!

Pozostając w kręgu produkcji, które kompletnie nie zasłużyły na nominację do Oscara w kategorii najlepszy film, przechodzę płynie do "Black Panther", wchodzącego w skład uniwersum Marvela. Co prawda im dłużej od seansu, tym mniej mi się chce pisać recenzję tegoż wiekopomnego dzieła. Dodatkowo obejrzałem ostatnio parę naprawdę eleganckich produkcji, o których po prostu trzeba wspomnieć, ale ponieważ ostatnio mam trochę mało czasu, postanowiłem skupić się na jakimś szybkim tekście, przepełnionym negatywnymi uczuciami i hejtem (jest to świetny nośnik, a jednocześnie niezła motywacja do przyspieszenia procesu twórczego – oczywiście trzeba pamiętać o zachowaniu odpowiedniej jakości; istnieją również inne wspomagacze, ale trochę nie wypada najebać się we wtorek). Nieoczekiwanie dla mnie "Czarna Pantera" zebrała w tym roku aż siedem nominacji (w tym za najlepszy film – serio?), które przełożyły się na aż trzy statuetki: najlepsza muzyka, najlepsze kostiumy (pozdro "Faworyta") oraz najlepsza scenografia (pozdro "Faworyta" po raz drugi). Prawda, że całkiem nieźle jak na film Marvela? Zważywszy, że o wiele bardziej epickie "Avengers: Infinity War" zebrało całą jedną jedyną nominację w jakże nieoczekiwanej kategorii efektów specjalnych (przegrywając ostatecznie z "First Man").
©2018 Marvel
Z prologu "Czarnej Pantery" dowiadujemy się, że w sercu Czarnego Lądu istnieje ukryte przed światem zaawansowane technologicznie państwo o nazwie Wakanda, które dokonało ogromnego postępu dzięki pokaźnym złożom bezcennego metalu vibranium (tarcza Kapitana Ameryki została wykonana z tego materiału). Dla świata zewnętrznego środkowoafrykański kraj jawi się jak zdecydowana większość kontynentu: zacofanie, totalne ubóstwo i nędza. Po śmierci króla T’Chaki (John Kani) władzę w królestwie oraz zaszczytny tytuł Czarnej Pantery przejmuje młody i ambitny T’Challa (Chadwick Boseman). Wkrótce po objęciu rządów dochodzi do poważnego kryzysu, godzącego w dotychczasowy, utajniony status Wakandy. T’Challa musi stanąć na przeciw potężnej koalicji wrogów, której przewodzą Erik Killmonger (Michael B. Jordan) oraz Ulysses Klaue (Andy Serkis).
©2018 Marvel
Jeżeli powyższy opis fabuły wydaje się Wam co najmniej dziwny jak na produkcję nominowaną do Oscara w kategorii najlepszy film to chyba jednak trzeba się zacząć na poważnie przyzwyczajać. Podobne scenariusze wymyślałem bawiąc się klockami Lego w dzieciństwie, ale wtedy nie miałem jeszcze świadomości, że można na tym zarabiać krocie. Wracając do tematu to muszę przyznać, że mam spore zaległości w oglądaniu kolejnych produkcji z marvelowskiego uniwersum. Odkąd uznałem, że rzeczywiście szkoda mojego czasu na tak ambitne filmy, na bieżąco śledziłem jedynie przygody Thora, kiedyś z nudów sprawdziłem "Doctora Strange’a", a ostatnio w przypływie litości obejrzałem "Avengers: Infinity War" (za Thanosa i zabawne zakończenie mogę przyznać z łaską 6/10; nie piszę recenzji, ponieważ to strata mojego cennego czasu). Zastanawiałem się czy istnieje jakikolwiek sens oceniać aspekty fabularne "Czarnej Pantery", ale chyba tak naprawdę szkoda na to mojego i Waszego czasu. Pod tym względem jest to po prostu typowa produkcja MCU: absurdalnie niedorzeczna akcja pędzi jak błyskawica do spektakularnego, nonsensownego finału. Z filmu dowiedziałem się, że mimo zaawansowanej technologii najlepiej jest jednak stoczyć bitwę we wczesnośredniowiecznym stylu (to za dużo powiedziane: raczej w plemiennym), która składa się z licznych pojedynków jeden na jeden. Oczywiście produkcja MCU bez spektakularnego solo między głównym bohaterem i antagonistą nie może się wydarzyć, więc i podobnie jest tutaj. Tylko, że ta emocjonująca w założeniu walka wydaje się być kompletnie bezsensowna i całkowicie wyprana z dramatycznego napięcia.
©2018 Marvel
MCU zawsze kulało pod względem filmowych villainów. I wyobraźcie sobie, że kiedy wreszcie dostajemy złoczyńcę fascynującego pod wieloma względami (mowa oczywiście o Ulyssesie Klaue), fantastycznie zagranego, to znika z ekranu niemal tak szybko jak się na nim pojawił. Wiem, że wielu fanów MCU waliło sobie gruchę do postaci Erika Killmongera, ale akurat ten antybohater nie zrobił na mnie większego wrażenia (zważywszy, że działa ze szlachetnych pobudek). Przechodząc natomiast do zalet "Czarnej Pantery" to oprócz wspomnianego Ulissesa warto z pewnością zwrócić uwagę na ekranową Wakandę, takie niby państwo przyszłości z high tech, ale mimo wszystko trochę z trzeciego świata, z fajnie wplecionymi motywami afrykańskiej kultury plemiennej. Szukając natomiast zrozumienia dla decyzji Akademii w Oscarach za najlepsze kostiumy i scenografię to rozumiem, że o pominięciu w tych kategoriach "Faworyty", zadecydowało to, że twórcy "Black Panther" musieli stworzyć wszystko w CGI czerpiąc z komiksowego dorobku, a nie korzystać z zachowanych lokalizacji i źródeł historycznych. Swoją drogą należy podkreślić, że w przeciwieństwie do większości produkcji sygnowanych logiem Marvela, efekty specjalne w „Czarnej Panterze” są momentami dramatycznie słabe. Na małe plusy zasłużyły jeszcze fajnie sceny duchowe oraz całkiem nieźle bujająca ścieżka dźwiękowa (Kendrick Lamar zawsze na propsie!).
©2018 Marvel
Pod względem aktorstwa nie ma większego dramatu, ale też (poza jednym wyjątkiem) ciężko kogokolwiek specjalnie wyróżnić. Chadwick Boseman całkiem nieźle prezentuje się jako tytułowa Czarna Pantera, ale ciężko doszukać się w jego kreacji czegoś, co pozwoli ją zapamiętać na dłużej. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku występów innych aktorów: Lupita Nyong'o (Nakia), Danai Gurira (Okoye), Daniel Kaluuya (W’Kabi) czy Winston Duke (M’Baku) wypadają z głowy zaraz po seansie. Erik Killmonger w wykonaniu Michaela B. Jordana również nie powala na kolana, a nawet aktor tak uznany jak Forest Whitaker wydaje się po prostu kopiować swój występ z "Rogue One" – najważniejsze, że hajs się zgadza. Jedynie Andy Serkis, wcielający się w Ulyssesa Klaue’a, zrobił naprawdę znakomitą robotę i sprawił, że MCU zyskało wreszcie villaina, którego można zapamiętać na dłużej (oczywiście z wyjątkiem Thanosa).
©2018 Marvel
Nominacja "Czarnej Pantery" w kategorii najlepszy film z jednej strony wyraźnie uwydatnia jak słaby pod względem filmowym był to rok, ale z drugiej strony wyraźnie zaznacza przyszłościowe trendy i wprowadzenie nowej kategorii dla tego rodzaju produkcji. Oczywiście nie sposób nie odnieść wrażenia, że produkcja, w której rola białego człowieka została znacznie zredukowana na rzecz afrykańskiej supremacji, otrzymała nominację z czysto poprawnie politycznych powodów. Ale jak już wielokrotnie podkreślałem na tym blogu nie ma miejsca na jakąkolwiek dyskryminację z pobudek rasowych, politycznych, religijnych czy jakichkolwiek innych: wszystkie chujowe filmy są jednakowo bezużyteczne. Absurdalna fabuła, jedynie poprawne występy aktorskie oraz żenujące efekty specjalne zdecydowanie nie są receptą na odniesienie sukcesu.
©2018 Marvel
Ocena: 5/10.

Ps.
Jeśli chodzi o pantery, to zdecydowanie bardziej wolę Bagheerę oraz Steel Panther.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz