poniedziałek, 11 marca 2019

"A Star Is Born"/"Narodziny gwiazdy" (2018)


Maybe its time to let the old ways die.

Nie spodziewałem się, że tak szybko obejrzę "A Star Is Born" (w Polszy "Narodziny gwiazdy"), co więcej miałem cichą nadzieję, że może nigdy to nie nastąpi. Wszystko oczywiście z powodu piosenki Shallow, którą rozgłośnie radiowe katowały tak bardzo, że powstała u mnie awersja do filmu wyreżyserowanego przez Bradleya Coopera (debiut w tej roli). Nie spodziewałem się również, że będę skłonny napisać recenzję, ale muszę z pełną szczerością przyznać, że po seansie wkurwiłem się jeszcze bardziej niż po setnym przesłuchaniu zapętlonego Shallow. Ale zanim przejdę do wylewania tony gówna na dotychczasowe dziedzictwo Bradleya, to warto wspomnieć o paru istotnych faktach. Oczywiście "A Star Is Born" nie jest scenariuszem oryginalnym. Mieliśmy już wersję z 1937 roku, z 1954 roku (z Judy Garland) oraz przedostatnią z 1976 roku, w której parę głównych bohaterów zagrali Barbra Streisand i Kris Kristofferson. Idealne podsumowanie tej spirali remake’ów to padające w filmie słowa Bobby’ego: It's the same story told over and over, forever. Podejrzewam więc, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo Hollywood w tym temacie. Akademia była bardzo hojna przyznając aż osiem [sic!] nominacji do Oscara: najlepszy film (absurd, o wiele bliżej do Złotych Malin), najlepszy aktor (Bradley Cooper), najlepsza aktorka (Lady Gaga), najlepszy aktor drugoplanowy (Sam Elliott), najlepszy scenariusz adaptowany (serio?), najlepsze zdjęcia, najlepszy dźwięk oraz najlepsza piosenka (Shallow). Jak już doskonale wiemy, liczne nominacje przerodziły się w jedną statuetkę w ostatniej kategorii.
© 2018 Warner Bros. Entertainment.
Dawno (w zasadzie to od seansu "Black Panther") nie oglądałem tak słabego fabularnie filmu nominowanego do Oscara w tylu kategoriach. Zaprawiony w niejednym alkoholowym boju, niezłomny poszukiwacz Melanżu Ostatecznego, a przy okazji tracący słuch dosyć znany muzyk Jack Maine (Bradley Cooper) po kolejnym koncercie postanawia napierdolić się w lokalnym barze. Radosną libację alkoholową przerywa jednakże błyskotliwy występ wokalny skromniutkiej Ally (Lady Gaga w normalnej wersji). Jack, zamroczony alkoholem, a jednocześnie oczarowany talentem dziewczyny spędza z nią resztę wieczoru zapraszając na swój kolejny występ, który staje się dla niej przepustką do międzynarodowej kariery.
© 2018 Warner Bros. Entertainment.
Jak już wspominałem w poprzednim akapicie pod względem fabularnym "A Star Is Born" to prawdziwy dramat i totalna klęska twórców. Akcja filmu toczy się w tak niewiarygodnie szybkim tempie, że po prostu nie sposób uwierzyć w jakiekolwiek znamiona realności. Fabuła jest odklejona od rzeczywistości jak słaba szafiara i taki raper idiota w kawałku Sokoła Koniec gatunku. O ile jeszcze pierwszy wieczór/noc spędzaną przez Jacka i Ally można uznać za upośledzoną wersję "Before Sunrise", to im bliżej końca do filmu tym jest coraz gorzej. Muzyczna kariera Ally rozkręca się w tak błyskawicznym tempie, że totalnie straciłem rachubę ekranowego czasu – minęły dni, tygodnie, miesiące czy lata? Chociaż swoją drogą twórcy całkiem sprawie wypunktowali mechanizmy rządzące dzisiejszym showbizem. Przemiana Ally ze skromnej dziewczyny śpiewającej przy fortepianie w wulgarną, wyuzdaną gwiazdę pop kręcącą dupą w teledyskach przypomina ścieżki kariery wybrane przez wiele współczesnych piosenkarek (tylko następuje zdecydowanie za szybko!). Co za ironia, że w tę rolę wcieliła się jakże mało kontrowersyjna Lady Gaga! Oczywiście dostajemy również w pakiecie kolejnego bezwzględnego, młodego menadżera z wielkiej wytwórni dla którego nie liczy się dobro swojej podopiecznej, lecz wyniki w sprzedaży płyt (złota płyta znika w czeluściach bagażu). Trochę sztampowo, ale nie spodziewałem się, że działania Reza (Rafi Gavron) doprowadzą do tak szokującego finału – nie oglądałem żadnej z poprzednich wersji filmu.
© 2018 Warner Bros. Entertainment.
Jednakże abstrahując od ułomności fabularnej w "Narodzinach gwiazdy" można odnaleźć kilka pozytywów. Reżyserski debiut Bradleya dobrze wypada pod względem muzycznym, zarówno jeśli chodzi o ścieżkę dźwiękową, ekranowe koncerty czy popisy wokalne pary głównych bohaterów. Wreszcie ktoś sięgnął po rozum do głowy i zaangażował parę aktorów, którzy dysponują umiejętnościami wokalnymi (w szczególności Lady Gaga) – jakże to miła odmiana po wyczynach Ryana Goslinga w "La La Land". Parę scen wyszło całkiem młodzieżowo, występ Jacka na nagrodach Grammy ociera się o lekkiego Wojtka Smarzowskiego ("Pod Mocnym Aniołem"), a ostatnie ujęcie twarzy Jacka niosło ze sobą dosyć spory ładunek emocjonalny. Sporą zaletą wydaje się także aktorstwo, ale nad tą kwestią pochylę się w kolejnym akapicie. W ramach lekkiego żartu zaproponuję Wam natomiast moją wersję alternatywnego zakończenia filmu. Po latach ochlejstwa Jack udaje się na prawdziwy odwyk (sceny leczenia przedstawione w filmie uznajemy za halucynacje). Kiedy w końcu trzeźwieje ostatecznie, uświadamia sobie, że Ally to kompletne beztalencie, a cała fascynacja wynikała z upojenia alkoholowego. Świadom swego brzemienia sięga po środki ostateczne (i tu wstawiam filmową scenę z garażu).
© 2018 Warner Bros. Entertainment.
Nie spodziewałem się, że będę chwalił "Narodziny gwiazdy" za aktorstwo, ale pod tym względem prawie nie uświadczyłem lipy. Ally, czyli Lady Gaga w normalnej, powszedniej wersji, zrobiła na mnie spore wrażenie jako postać budząca sporą sympatię (przynajmniej w początkowym okresie filmu). Nieoczekiwanie dla mnie okazało się, że amerykańska piosenkarka jest całkiem niezłą aktorką, ale z tą nominacją to bym może nie przesadzał. Jeszcze lepiej zaprezentował się Bradley Cooper. Jack w jego wykonaniu to postać znakomicie zagrana – od stylówy zapijaczonej gwiazdy rocka, przez świetny głos po niezwykle realistyczne oddanie stanu lekkiej bądź cięższej nietrzeźwości. Swoją drogą Bradley Cooper jest dla mnie jakby spoiwem łączącym film w jedną całość – z jednej strony dzięki znakomitej chemii z Lady Gagą, o której napisano już wiele, a z drugiej dzięki doskonałej ekranowej relacji z Samem Elliottem, grającym Bobby’ego. Starszy brat Jacka to również bohater zagrany w fascynujący sposób, pomimo krótkiej obecności na ekranie. W obu tych przypadkach uznaję nominacje oscarowe za uzasadnione, ponieważ oba występu mocno zapadają w pamięć. Z ról epizodycznych spore wrażenie zrobił na mnie Noddles, którego zagrał Dave Chappelle. Dotychczas amerykańskiego komika kojarzyłem trochę z innych występów, tak więc jestem pełen uznania. Niestety jak to często bywa najsłabszym ogniwem jest czarny charakter. Rafi Gavron nie zrobił kompletnie nic, aby sprawić, że jego bohater nie będzie totalnie sztampowym złym menadżerem muzycznym, dla którego wyłącznie hajs musi się zgadzać.
© 2018 Warner Bros. Entertainment.
Jeśli miałbym rozpatrywać "Narodziny gwiazdy" wyłącznie pod względem aktorskim i muzycznym, to ocena z pewnością byłaby o wiele wyższa. Niemniej nie jest to kurwa festiwal piosenki w Opolu, więc przy wystawieniu noty końcowej biorę pod uwagę wszystkie czynniki. Fabularne dno skutecznie uniemożliwia przyznanie czegokolwiek więcej. Niestety w mojej opinii jest to kolejna produkcja potwierdzająca wyjątkową słabość tegorocznych nominacji oscarowych.
© 2018 Warner Bros. Entertainment.
Ocena: 5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz