If the doors of perception were cleansed every
thing would appear to man as it is, Infinite.
William Blake, The Marriage of Heaven and Hell
Nie jestem w stanie przypomnieć
sobie dokładnie, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o The Doors. Całkiem
możliwe, iż miało to miejsce w momencie, gdy moja siostra cioteczna nagrała na
którejś stronie jednej z zaliczanych do klasyki gatunku kaset (LOL, co to
jest?) Nagłego Ataku Spawacza parę utworów kalifornijskiej grupy. Oczywiście z
powodu niedojrzałości intelektualnej nie byłem wówczas zdolny do docenienia
tego śmiałego gestu. Niemniej było tak dawno, że mogło wcale nie chodzić o The
Doors albo wcale nie mieć miejsca. Z pewnością bardziej świadome podejście do
Jima Morrisona i jego kompanionów wiąże się z "Apocalipse Now". Otwierający
film Coppoli utwór
The End wywarł na
mnie ogromne wrażenie, które przerodziło się w pierwszą fascynację twórczością
grupy. I można powiedzieć, że od tego momentu The Doors byli ze mną zawsze –
czasem bardziej na pierwszym planie (zdarzyło się leżeć na łóżku niczym kapitan
Willard i słuchać bez końca
The End),
a czasem gdzieś na krańcach tracklisty. Z tego powodu trochę obawiałem się
obejrzeć
"The Doors" w reżyserii Olivera Stone’a, ale w końcu postanowiłem
przebić się na drugą stronę.
|
źródło: http://www.impawards.com |
Film Stone’a przedstawia historię
zespołu od samego początku po tajemniczą i do dzisiaj niewyjaśnioną śmierć
Morrisona w Paryżu. Otwierająca "The Doors" scena to często przywoływany przez
Morrisona wypadek na pustyni, w którym zginęło lub odniosło poważne obrażenia
kilku Indian. I w zasadzie od tego momentu aż po kres opowieści wokaliście The
Doors będzie towarzyszył duch starego Indianina. Kilkanaście lat później młody
Jim (Val Kilmer) oraz jego kolega ze studiów na Uniwersytecie Kalifornijskim Ray
Manzarek (Kyle MacLachlan) postanawiają założyć najlepszy zespół rockowy w
słonecznej Kalifornii. Po uzupełnieniu składu o gitarzystę Robby’ego Kriegera
(Frank Whaley) oraz perkusistę Johna Densmore’a (Kevin Dillon) nagrywają
pierwszy materiał, który odnosi spory sukces. A jak doskonale wiemy wraz ze
wzrastającą popularnością pojawia się coraz więcej nowych, nieoczekiwanych
problemów.
|
źródło: http://www.imdb.com/ |
Oliver Stone postanowił
przedstawić cały okres działalności The Doors aż do kompletnie nieoczekiwanej
śmierci Jima Morrisona, więc jego produkcja nie mogła nie ustrzec się epizodyczności.
I chociaż skaczemy od jednego koncertu do drugiego, to nie sposób przyczepić
się tym razem do zastosowania takiego zabiegu. Poszczególne sceny tworzą spójną
całość, układając się w sensowną historię. Jednakże największy zarzut, jaki
mogę wystosować pod adresem "The Doors", to trochę nietrafiony tytuł filmu (acz
doskonale zdaję sobie sprawę z jego marketingowego potencjału). Stone
zdecydowanie i bez żadnych ogródek poświęca niemal całą uwagę na postać Jima
Morrisona, niezbyt często pokazując na ekranie pozostałych członków grupy (z
kolei tutaj można dostrzec wyraźną dominację Raya Manzarka nad resztą zespołu).
Mam świadomość, że zdecydowana większość osób poza nazwiskiem Morrisona nie
jest w stanie wymienić choćby jednego członka The Doors, ale uczciwiej wobec
Jima i jego kolegów byłoby, gdyby film nazwano np. "Mr. Mojo Risin'", "Lizard King" albo od
tytułu jakiejś piosenki (najlepszy przykład takiego zabiegu to "Control" o Ianie Curtisie z Joy
Division). Niemniej są to jedynie mojej osobiste uwagi, które w zasadzie nie
mają większego wpływu na odbiór całokształtu.
|
źródło: http://www.imdb.com/ |
Nie da się ukryć, że "The Doors"
mają dla mnie dwie największe zalety, które zdecydowanie dystansują wszystko
inne. Pierwsza z nich to oczywiście muzyka kalifornijskiego zespołu. Poszczególne
piosenki The Doors idealnie ilustrują filmowe wydarzenia. Nie ma znaczenia czy
jest to Riders on the Storm w
onirycznej scenie indiańskiego wypadku, czy The
End podłożone pod genialną sekwencję zażywania narkotyków na pustyni,
przechodzącą w mistrzowskie wykonanie tego kontrowersyjnego utworu na koncercie
(dla mnie jest to chyba najlepsza scena w całym filmie). Generalnie w filmie we
wprost genialny sposób przedstawiono najważniejsze koncerty The Doors, a w
szczególności dosyć nietypowe zachowania frontmana. Warto również zwrócić uwagę
na bardzo dobre oddanie hedonistycznego klimatu Kalifornii drugiej połowy lat
60-tych ubiegłego stulecia oraz mistyczno-okultystyczną otoczkę otaczającą
Jima, której emanacją wydaje się być Patricia (Kathleen Quinlan).
|
źródło: http://www.imdb.com/ |
Druga zaleta to oczywiście
życiowa rola Vala Kilmera, który nie tyle nawet wcielił się w Jima Morrisona,
co po prostu stał się ówczesnym wcieleniem wokalisty The Doors. Aktor nauczył
się śpiewać w sposób idealnie naśladujący Króla
Jaszczurów, znakomicie oddał jego sceniczne zachowania, a ponadto znacznie
przytył, realistycznie oddając zmiany tuszy swojego bohatera. Bezapelacyjnie jest to
najlepsza główna rola w karierze Vala Kilmera i naprawdę nie rozumiem dlaczego
pozostała niemal kompletnie niedoceniona. Nieoczekiwanie na plus zaliczam
również występ Meg Ryan, za którą osobiście niezbyt przepadam, ale rola
kosmicznej przyjaciółki Morrisona (Pamela Courson) w jej wykonaniu to naprawdę
dobra robota. Przy okazji kobiet warto również wspomnieć o ciekawym, owianym
mgiełką mistycyzmu występie Kathleen Quinlan (Patricia Kennealy). Z
drugoplanowych ról warto pochwalić m.in. Kyle’a MacLachlana, Franka Whaleya,
Kevina Dillona, Billy’ego Idola czy Michaela Madsena (chociaż w sumie zagrał
prawie samego siebie).
|
źródło: http://www.imdb.com/ |
"The Doors" Olivera Stone’a to
jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) film o zespole muzycznym, jaki miałem
okazję oglądać w swoim życiu. I choć nie jest wolny od drobnych usterek to
jednak genialna rola Jima Morrisona i muzyka rekompensują wszystko. To po prostu
trzeba zobaczyć! A przede wszystkim zapoznajcie się obowiązkowo z twórczością The Doors.
|
źródło: http://www.imdb.com/ |
Ocena: 8/10.