sobota, 1 lipca 2017

"The Doors" (1991)



If the doors of perception were cleansed every thing would appear to man as it is, Infinite.
William Blake, The Marriage of Heaven and Hell

Nie jestem w stanie przypomnieć sobie dokładnie, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o The Doors. Całkiem możliwe, iż miało to miejsce w momencie, gdy moja siostra cioteczna nagrała na którejś stronie jednej z zaliczanych do klasyki gatunku kaset (LOL, co to jest?) Nagłego Ataku Spawacza parę utworów kalifornijskiej grupy. Oczywiście z powodu niedojrzałości intelektualnej nie byłem wówczas zdolny do docenienia tego śmiałego gestu. Niemniej było tak dawno, że mogło wcale nie chodzić o The Doors albo wcale nie mieć miejsca. Z pewnością bardziej świadome podejście do Jima Morrisona i jego kompanionów wiąże się z "Apocalipse Now". Otwierający film Coppoli utwór The End wywarł na mnie ogromne wrażenie, które przerodziło się w pierwszą fascynację twórczością grupy. I można powiedzieć, że od tego momentu The Doors byli ze mną zawsze – czasem bardziej na pierwszym planie (zdarzyło się leżeć na łóżku niczym kapitan Willard i słuchać bez końca The End), a czasem gdzieś na krańcach tracklisty. Z tego powodu trochę obawiałem się obejrzeć "The Doors" w reżyserii Olivera Stone’a, ale w końcu postanowiłem przebić się na drugą stronę.
źródło: http://www.impawards.com
Film Stone’a przedstawia historię zespołu od samego początku po tajemniczą i do dzisiaj niewyjaśnioną śmierć Morrisona w Paryżu. Otwierająca "The Doors" scena to często przywoływany przez Morrisona wypadek na pustyni, w którym zginęło lub odniosło poważne obrażenia kilku Indian. I w zasadzie od tego momentu aż po kres opowieści wokaliście The Doors będzie towarzyszył duch starego Indianina. Kilkanaście lat później młody Jim (Val Kilmer) oraz jego kolega ze studiów na Uniwersytecie Kalifornijskim Ray Manzarek (Kyle MacLachlan) postanawiają założyć najlepszy zespół rockowy w słonecznej Kalifornii. Po uzupełnieniu składu o gitarzystę Robby’ego Kriegera (Frank Whaley) oraz perkusistę Johna Densmore’a (Kevin Dillon) nagrywają pierwszy materiał, który odnosi spory sukces. A jak doskonale wiemy wraz ze wzrastającą popularnością pojawia się coraz więcej nowych, nieoczekiwanych problemów.
źródło: http://www.imdb.com/
Oliver Stone postanowił przedstawić cały okres działalności The Doors aż do kompletnie nieoczekiwanej śmierci Jima Morrisona, więc jego produkcja nie mogła nie ustrzec się epizodyczności. I chociaż skaczemy od jednego koncertu do drugiego, to nie sposób przyczepić się tym razem do zastosowania takiego zabiegu. Poszczególne sceny tworzą spójną całość, układając się w sensowną historię. Jednakże największy zarzut, jaki mogę wystosować pod adresem "The Doors", to trochę nietrafiony tytuł filmu (acz doskonale zdaję sobie sprawę z jego marketingowego potencjału). Stone zdecydowanie i bez żadnych ogródek poświęca niemal całą uwagę na postać Jima Morrisona, niezbyt często pokazując na ekranie pozostałych członków grupy (z kolei tutaj można dostrzec wyraźną dominację Raya Manzarka nad resztą zespołu). Mam świadomość, że zdecydowana większość osób poza nazwiskiem Morrisona nie jest w stanie wymienić choćby jednego członka The Doors, ale uczciwiej wobec Jima i jego kolegów byłoby, gdyby film nazwano np. "Mr. Mojo Risin'", "Lizard King" albo od tytułu jakiejś piosenki (najlepszy przykład takiego zabiegu to "Control" o Ianie Curtisie z Joy Division). Niemniej są to jedynie mojej osobiste uwagi, które w zasadzie nie mają większego wpływu na odbiór całokształtu.
źródło: http://www.imdb.com/
Nie da się ukryć, że "The Doors" mają dla mnie dwie największe zalety, które zdecydowanie dystansują wszystko inne. Pierwsza z nich to oczywiście muzyka kalifornijskiego zespołu. Poszczególne piosenki The Doors idealnie ilustrują filmowe wydarzenia. Nie ma znaczenia czy jest to Riders on the Storm w onirycznej scenie indiańskiego wypadku, czy The End podłożone pod genialną sekwencję zażywania narkotyków na pustyni, przechodzącą w mistrzowskie wykonanie tego kontrowersyjnego utworu na koncercie (dla mnie jest to chyba najlepsza scena w całym filmie). Generalnie w filmie we wprost genialny sposób przedstawiono najważniejsze koncerty The Doors, a w szczególności dosyć nietypowe zachowania frontmana. Warto również zwrócić uwagę na bardzo dobre oddanie hedonistycznego klimatu Kalifornii drugiej połowy lat 60-tych ubiegłego stulecia oraz mistyczno-okultystyczną otoczkę otaczającą Jima, której emanacją wydaje się być Patricia (Kathleen Quinlan).
źródło: http://www.imdb.com/
Druga zaleta to oczywiście życiowa rola Vala Kilmera, który nie tyle nawet wcielił się w Jima Morrisona, co po prostu stał się ówczesnym wcieleniem wokalisty The Doors. Aktor nauczył się śpiewać w sposób idealnie naśladujący Króla Jaszczurów, znakomicie oddał jego sceniczne zachowania, a ponadto znacznie przytył, realistycznie oddając zmiany tuszy swojego bohatera. Bezapelacyjnie jest to najlepsza główna rola w karierze Vala Kilmera i naprawdę nie rozumiem dlaczego pozostała niemal kompletnie niedoceniona. Nieoczekiwanie na plus zaliczam również występ Meg Ryan, za którą osobiście niezbyt przepadam, ale rola kosmicznej przyjaciółki Morrisona (Pamela Courson) w jej wykonaniu to naprawdę dobra robota. Przy okazji kobiet warto również wspomnieć o ciekawym, owianym mgiełką mistycyzmu występie Kathleen Quinlan (Patricia Kennealy). Z drugoplanowych ról warto pochwalić m.in. Kyle’a MacLachlana, Franka Whaleya, Kevina Dillona, Billy’ego Idola czy Michaela Madsena (chociaż w sumie zagrał prawie samego siebie).
źródło: http://www.imdb.com/
"The Doors" Olivera Stone’a to jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) film o zespole muzycznym, jaki miałem okazję oglądać w swoim życiu. I choć nie jest wolny od drobnych usterek to jednak genialna rola Jima Morrisona i muzyka rekompensują wszystko. To po prostu trzeba zobaczyć! A przede wszystkim zapoznajcie się obowiązkowo z twórczością The Doors.
źródło: http://www.imdb.com/
Ocena: 8/10.

1 komentarz:

  1. W ramach poszerzania wiedzy o The Doors przeczytałem ostatnio książkę Judy Huddleston "Jim Morrison w intymnych wspomnieniach". Niestety jestem totalnie rozczarowany, a jedyna zaleta tego dzieła to możliwość dosyć szybkiego przeczytania. Jimbo wypada jako sex-maszyna napędzana prochami i alkoholem i nie potrafi docenić głębokiego uczucia autorki. Szkoda czasu.

    OdpowiedzUsuń