Serve in Heaven or reign in Hell?
Wydawało się, że monstrualny
zjazd kariery Ridleya Scotta (jebać fanów marsjańskiego stolca – recenzja w
linku: "The Martian") uratować może wyłącznie powrót do korzeni. I w założeniu
tym właśnie miał być "Alien: Covenant" (w Polszy
znany jako "Obcy: Przymierze"). Po budzącym skrajne emocje "Prometeuszu"
angielski heros reżyserii postanowił zrezygnować z pierwotnego, o wiele bardziej
ambitnego pomysłu na sequel (a przy
okazji ze znakomitego tytułu "Paradise Lost", nawiązującego do
siedemnastowiecznego poematu Johna Miltona) i wrócić do sprawdzonego schematu z
oryginalnego "Obcego". Także zamiast poznawać najgłębsze tajemnice Inżynierów, które w zasadzie były dla
mnie jedyną interesująca rzeczą w poprzedniej produkcji, otrzymaliśmy kolejny
odgrzewany kotlet. Niemniej liczyłem, że w Ridleyu pozostały jeszcze okruchy
dawnej wielkości i może tym razem uda mu się odbić od dna, na które stopniowo
opadał przez ostatnie lata. Dodatkowo czynnikiem dającym jakąś tam nadzieję
były ambitne plany reżysera, czyli zapowiedź nakręcenia 65 kolejnych części "Obcego".
źródło: http://www.impawards.com |
W jedenaście lat po tragicznych
wydarzeniach przedstawionych w "Prometeuszu" załoga statku kolonizacyjnego
Covenant przemierza odmęty kosmosu, by dotrzeć do odległej planety Origae-6.
Wskutek niespodziewanej awarii spokojny dotychczas lot zostaje przerwany, a
kapitan Branson (James Franco) traci życie w dramatycznych okolicznościach. Podczas
naprawy uszkodzeń pozostali przy życiu członkowie załogi odbierają dosyć dziwny
komunikat radiowy z pobliskiej, niewielkiej planety łudząco przypominającej
Ziemię. Wbrew korporacyjnemu etosowi kontynuowania misji za wszelką cenę zapada
decyzja o porzuceniu dotychczasowego celu i skupieniu się na eksploracji źródła
tajemniczego przekazu. Czy to nie brzmi znajomo?
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation |
Ostatnio, przy okazji
zaznajamiania Grażki z serią, miałem okazję odświeżyć sobie wszystkie
dotychczasowe produkcje. W trakcie niedawnego maratonu nie pominęliśmy również "Prometeusza". Muszę przyznać, że kolejny seans pogłębił moje przekonanie o
głupocie tegoż dzieła i dał poważnie do myślenia czy wystawione parę lat temu
6/10 nie stanowi zdecydowanie zbyt wysokiej noty. Niemniej, jak się okazało
wkrótce po obejrzeniu ostatniej części, twórcy postanowili pójść jeszcze dalej
w ukazywaniu głupoty oraz intelektualnego lenistwa swoich bohaterów. Wyobraźcie
sobie bowiem, że lądujecie na obcej planecie, trochę podobnej do Ziemi. Czy
wychodząc ze statku kosmicznego nie założylibyście skafandrów ochronnych, choćby
na wszelki wypadek? Oczywiście załoga Covenant, twardo przekonana o swojej
odporności na wszelkie pozaziemskie zagrożenia, tego nie czyni – jak się łatwo
domyślić konsekwencje są opłakane i pojawiają się niemal błyskawicznie. Z drugiej
strony nawet najgrubsze skafandry ochronne mogłoby nie pomóc tej bandzie profesjonalnych inaczej eksploratorów
kosmosu. Jak można w poważnym filmie nakręcić scenę, w której dwójka bohaterów
w odstępie kilku sekund zalicza glebę na tej samej kałuży krwi? Jakim trzeba
mieć iloraz inteligencji, aby rozpocząć chaotyczny ostrzał wewnątrz statku
kosmicznego wypełnionego zbiornikami, które mogą eksplodować w każdej chwili?
Jak bardzo trzeba być odpowiedzialnym, aby zaryzykować życie dwóch tysięcy
zahibernowanych kolonistów dla czystej prywaty? Niestety, ku mojemu absolutnemu
zdziwieniu, takich scen są całe masy – tylko usiąść i rzewnie zapłakać nad tym
absurdem oraz nonsensem.
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation |
Skoro czynnik ludzki kompletnie
nie spełnia pokładanych w nim nadziei (mentalnie jest to poziom w okolicach
dalszych części "Transformers") to czy warto w ogóle oglądać "Alien: Covenant"?
Z pewnością warto docenić wrażenia wizualne, które zaserwował nam Ridley Scott
i spółka. Pod tym względem trudno się do czegokolwiek przyczepić, ale jednak
jest jeden spory wyjątek. Oglądanie xenomorpha czy też neomorpha to już
zdecydowanie nie to samo doznanie co kiedyś. W szczególności, gdy stworzenie
zostało w całości wykreowane w CGI i możemy zobaczyć je w dziennym świetle. Okrutna,
bezwzględna istota traci w ten sposób wszystkie dotychczasowe atuty, które
budowały przerażenie u widza. O wiele lepiej, gdyby xenomorph pozostał tam
gdzie jego naturalne miejsce – w półmroku, klaustrofobicznie ciasnych wnętrz
statków kosmicznych czy pozaziemskich baz. W scenach rozgrywających się
pomiędzy androidami dostrzegam z kolei szczątki pierwotnego, o wiele bardziej
ambitnego projektu Ridleya. Liczne nawiązania do literatury, filozoficzne
dysputy – o ileż wypada to ciekawiej od oglądania skutków kolejnej kretyńskiej
decyzji! Konfrontacje poglądów Davida (Michael Fassbender) oraz Waltera
(również Michael Fassbender) to tak naprawdę najciekawsze i najlepsze momenty "Alien: Covenant". Swoją drogą można również wysnuć niepokojący wniosek, że
ludzie stali się podrzędną rasą w stosunku do sztucznej inteligencji, którą
sami stworzyli (a przy najmniej takiż wniosek wysnuła ona sama). Podobnie jak w "Prometeuszu" pojawia się wyraźny problem z zaawansowaną technologią widoczną na ekranie - w szczególności, jeżeli zestawimy to z pierwotnymi "Alienami", które rozgrywały się przecież znacznie później.
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation |
Omówienie wyczynów aktorskich tym
razem rozpocznę nietypowo, ponieważ pragnę zwrócić uwagę na kompletnie
nonsensowny i wręcz absurdalny angaż Jamesa Franco do roli kapitana Covenant,
który ginie w ciągu pierwszych pięciu minut filmu. Świetny pomysł, żeby
spektakularnie zmarnować potencjał tak doskonałego aktora! I chuj z tego, że
nakręcono niby jakieś tam sceny z nim, skoro nie ma ich w ostatecznej wersji
filmu! Gdy otrząśniemy się już z pierwszego szoku to warto zwrócić uwagę na
znakomity występ Michaela Fassbendera w podwójnej roli. Zarówno David, znany z "Prometeusza", jak i Walter to kawał świetnej aktorskiej roboty i jeden z
niewielu powodów, dla których warto oglądać kolejny epizod rozmieniania się
Ridleya na drobne. O reszcie występów najlepiej byłoby nic nie pisać, ponieważ
poziom ich miałkości jest totalny. Aktorzy postarali się tak dobrze, że z
wyjątkiem imion androidów, po seansie nie byłem w stanie nazwać żadnego z
bohaterów. Warto jedynie napomknąć o trochę mniej miałkich rolach Katherine
Waterston (Daniels), Billy’ego Crudupa (Oram) czy Danny’ego McBride’a
(Tennessee).
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation |
Po raz kolejny w ciągu ostatnich
lat Ridley Scott kompletnie zawiódł moje oczekiwania. "Obcy: Przymierze" po raz
kolejny powiela ten sam pomysł na film, aczkolwiek tym razem toniemy w oceanie
absurdu, głupawych decyzji oraz CGI, które kompletnie niszczy złowieszczy
wizerunek xenomorpha. To naprawdę nadaje się do oglądania wyłącznie dla
najbardziej zagorzałych miłośników serii. Aha, jeśli liczycie, że dostaniecie
jakiekolwiek odpowiedzi na pytania postawione w "Prometeuszu" to kindybał Wam w szamot.
© 2017 Twentieth Century Fox Film Corporation |
Ocena: 4/10.