czwartek, 27 sierpnia 2015

"True Detective" (sezon 2)



Publiczne, jak to mawiał Hank (i to nie Moody Moi Drodzy, lecz Chinasky – poczytajcie od czasu do czasu), brandzlowanie nad pierwszym sezonem "True Detective" zdecydowanie przerosło moje oczekiwania. Dlaczego nie uważam tegoż serialu za arcydzieło nad arcydziełami napisałem już w zeszłym roku – recenzję znajdziecie tutaj: "True Detective" (sezon 1). Oczywiście nie miałem wtedy i nie mam teraz zamiaru umniejszać doskonałości postaci Rusta Cohle’a, którego przecież zaliczyłem w poczet największych serialowych bohaterów. Niemniej, jak wspominałem w poprzedniej recenzji, nakręcenie drugiej odsłony było tylko kwestią czasu. Pamiętam doskonale, ileż emocji wzbudziło podanie nazwisk odtwórców głównych ról męskich. O ile trochę upadły Colin Farrell wydał mi się całkiem na miejscu, o tyle Vince Vaughn to już lekka kontrowersja, a angaż drewnianego dotychczas Taylora Kitscha można było rozpatrywać w kategorii chorego żartu. W sumie jednak pomyślałem, że każdy zasługuje na szansę by zabłysnąć, więc nie miałem zamiaru skreślić nikogo już na samym starcie. Podobnie było z umiejscowieniem akcji drugiego sezonu. Tym razem zamiast przedziwnej i niemal mistycznej, ale za to najlepszej ekranowej Luizjany, wraz z bohaterami przemierzamy, wydawałoby się, nadmiernie eksploatowaną Kalifornię. Jak napisał kiedyś wieszcz: to lubię! – aczkolwiek wysłuchiwanie lamentacji oraz utyskiwań znajomych było wysoce frustrujące.
źródło: http://www.impawards.com
W przeciwieństwie do pierwszej odsłony liczba głównych bohaterów uległa wyraźnej multiplikacji. Trudno wskazać, kto gra pierwsze skrzypce, mamy do czynienia raczej z równorzędnymi członkami kwartetu. Pozwólcie zatem, że zacznę od moim zdaniem najciekawszych i najbardziej złożonych postaci. Detektyw Ray Velcoro (Colin Farrell) to degenerat, alkoholik, narkoman oraz brudny gliniarz, walczący z byłą żoną o opiekę na swoim rudym synem. Zmagając się z demonami przeszłości zostaje sługusem kliki rządzącej kalifornijskim miastem Vinci. Jednocześnie, grając na dwa fronty, wspomaga lokalnego, niezwykle ambitnego gangstera Franka (Vince Vaughn). Idylliczna egzystencja naszych bohaterów kończy się, gdy w tajemniczych okolicznościach zostaje zamordowana lokalna szycha – Ben Casper. Na wyjaśnieniu zbrodni bardzo zależy Frankowi, który z nieboszczykiem przeprowadzał intratne interesy. Władze dosyć średnio interesują się zgonem, ale mimo to powołują zespół śledczych, w którego skład oprócz wspomnianego detektywa Velcoro wchodzą niepokorna detektyw Ani Bezzerides (Rachel McAdams) oraz zwyczajny funkcjonariusz drogówki Paul Woodrugh (Taylor Kitsch).
Ray.
(źródło: http://www.hbo.com/true-detective)
Usłyszałem kiedyś opinię, że drugi sezon "True Detective" to już nie będzie to samo. Oczywiście, kurwa, że to nie było to samo! Chwała twórcom za to, że nie poszli na łatwiznę kręcąc kolejne przygody Rusta i Marty’ego, ale pokazali jaja ze stali i zaserwowali widzom coś zupełnie nowego. Niestety, jak się szybko okazało, sama odwaga i tupet nie wystarczą do stworzenia dobrego serialu. Nie ukrywajmy: pod względem fabularnym jest to kompletna i bezapelacyjna porażka. Zamiast wątku mistycznego mamy do czynienia z kwestiami ekonomicznymi, które niestety nie wzbudzają aż tylu emocji i odzierają serial z tajemniczej otoczki. Niemniej, niektóre rozwiązania fabularne zakrawają na albo najbardziej oklepane motywy (najlepszy przykład to przypadkowe podsłuchanie tajnej narady złych bohaterów) albo najprawdziwszy dramat. Zanotować taki zjazd na przestrzeni jedynie dwóch sezonów? Niebywałe! Chociaż aż troje z czwórki głównych bohaterów serialu pracuje w policji to nie ma co liczyć na mozolną pracę śledczych, znaną choćby z "The Wire". Zaiste, śledztwo toczy się mozolnie, ale wynika to raczej z faktu, iż niemal kompletnie nikomu nie zależy na jego rozwiązaniu. Kolejne wątki dochodzenia nie są odkrywane w logiczny, przyczynowo-skutkowy sposób, lecz na zasadzie całkowitego przypadku (przykład: w jednym z odcinków bohaterowie udają się do domku w górach, a nieopodal akurat przypadkowo kręci się pełno padlinożernych ptaków).
Frank.
(źródło: http://www.hbo.com/true-detective)
Ogólnie rzecz biorąc w drugim sezonie twórcy postanowili porzucić minimalizm pierwszej odsłony i zaserwować widzom mnogość wątków, głównie obyczajowych (tzw. proza życia). Niestety, praktycznie 90% z nich nie wzbudziło u mnie jakichkolwiek emocji. Do najgorszych zaliczam z pewnością walkę Velcoro o opiekę na synem, epicką batalię z własną gejozą Woodrugha (vide Maverick z "Top Gun") oraz życie uczuciowe Bezzerides. W zasadzie to można się jeszcze przyczepić do żenującej relacji Woodrugha z matką oraz równie ułomnego motywu ze służbą w Black Mountain (jakby ktoś nie wiedział o co chodzi to jest to dosyć nachalne odniesienie to najsłynniejszego PMC świata, czyli niesławnej Blackwater). Zrezygnowano również z jednoczesnego prowadzenia akcji w kilku planach czasowych. Jedyną tego rodzaju zabawą jest linearny przeskok dwa miesiące w przód. Twórcy zdecydowanie odcięli się również od filozoficznych monologów Rusta, które stały się jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów pierwszego sezonu. W drugiej odsłonie rozważania i dialogi bohaterów dotyczą o wiele bardziej prozaicznych aspektów życia. Ponadto serial jest kompletnie nierówny. Za najlepszy przykład może posłużyć odcinek numer sześć, w którym znalazła się genialna scena śniadaniowa Raya i Franka. Niestety w dalszej części nastąpił tak dramatyczny zjazd, że zacząłem uważać go za najgorszy odcinek w całej serii. Warto poruszyć także kwestię zakończenia. Już finał pierwszego sezonu pozostawiał wiele do życzenia, ale tym razem jest naprawdę słabo. Po obejrzeniu ostatniego odcinka zanotowałem sobie, że było chujowo, ale zawsze mogło być gorzej. Dosyć marne pocieszenie, nieprawdaż?
Woodrugh.
(źródło: http://www.hbo.com/true-detective)
Czy zatem "True Detective" posiada jakiekolwiek jasne strony? Z pewnością jako niewielki plus można zaliczyć ukazanie mechanizmów oraz zależności rządzących miastem Vinci, ale także policją czy prokuraturą (w Polszy powiedzielibyśmy: układ). Generalnie nic nie jest proste, jeżeli nie masz mocnych pleców albo nie jesteś rezydentem rosyjskiej mafii. Wielki props należy się za intro oraz piosenkę Nevermind Leonarda Cohena, które po prostu deklasują czołówkę z pierwszego sezonu. Jednakże największą zaletą drugiej odsłony są bezapelacyjnie piękne i doskonałe zdjęcia. To nie jest wesoła, plażowa Kalifornia znana z dotychczasowych seriali. Epicka sieć autostrad stanowiąca swego rodzaju układ krwionośny stanu, gigantyczne zakłady przemysłowe czy obskurne mordownie (w szczególności ulubione miejsce spotkań Franka i Raya) wywarły na mnie ogromne wrażenie. Gdybym miał przyznać ocenę wyłącznie w tej kategorii to z pewnością wystawiłbym notę 10/10 (szczególnie piękna jest panorama Los Angeles z piątego odcinka). Sam wygląd fikcyjnego miasta Vinci zdecydowanie odbiega od typowego wyobrażenia kalifornijskiej, spokojnej mieściny. Za przekształcenie Słonecznego Stanu w totalnie depresyjną i odbierającą chęć do życia miejscówkę należą się wielkie brawa. Pragnę również zwrócić Waszą uwagę na masakrę, która ma miejsce w jednym z odcinków. Epicka rzeź, przypominająca rozmachem bitwy meksykańskich karteli rozgrywające się na ulicach Mexico City albo Ciudad Juárez, również przypadła mi do gustu (aczkolwiek główni bohaterowie byli oczywiście nieśmiertelni i fragowali jak über pro). Mimo wszystko warto podkreślić, że w serialu znalazło się przynajmniej kilka znakomitych scen (m.in. wspomniana wyżej rozmowa Franka i Raya), aczkolwiek w porównaniu do pierwszego sezonu ich ilość nie powala na kolana.
Bezzerides.
(źródło: http://www.hbo.com/true-detective)
Jeśli chodzi o postacie i aktorstwo to pozwólcie, że zacznę od tych, którzy zasługują na brawa. Jak już wspominałem najbardziej złożonym bohaterem jest Ray Velcoro, w którego świetnie wcielił się Colin Farrell. Wieści o upadku tego aktora wydają się być przesadzone, ponieważ jeżeli tylko dostanie do zagrania ciekawą postać zazwyczaj wypada znakomicie. Ray w jego wykonaniu jest naprawdę w porządku, a ponadto widać prawdziwą chemię między nim a Frankiem. Ambitny, kalifornijski gangster również zaskarbił moją sympatię, chociaż trochę czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do facjaty Vaughna. Oczywiście nie sposób ukryć, że zdarzały mi się momenty kompletnej irytacji wywołanej działaniami Franka, ale w ogólnym rozrachunku zaliczam go na plus. Bardzo cieszyłem się z angażu Kelly Reilly i jak zwykle nie zawiodłem się. Jordan w jej wykonaniu nie tylko wygląda zjawiskowo (chociaż są tacy, który nie doceniają jej urody - brzydka, bo ruda), ale także staje się postacią z krwi i kości, która wydatnie przyciąga uwagę widza. Z pewnością nie można tego samego powiedzieć o Ani Bezzerides. Nie mogę odmówić Rachel McAdams jej wysiłków, ale jak to mawiano w "Whiplash": not quite my tempo. Ogólnie rzecz biorąc oceniam tę postać neutralnie z lekkim negatywnym odcieniem. I w ten oto sposób możemy płynnie przejść do kompletnych rozczarowań. Nie ukrywajmy: Taylor Kitsch to dramat. Nie dość, że otrzymał najgorszą i najbardziej sztampową postać (dramatyczna walka z własnym homoseksualizmem oraz psychiczny uraz po służbie w Iraku), to jego drewniany warsztat aktorski tylko pogarsza zaistniałą sytuację. Woodrugh został wrzucony przez scenarzystów do oceanu gówna, z którego mało który aktor byłby się w stanie wygrzebać. No ale i tak powiecie, że jest przecież przystojny! David Morse, typowy bad ass motherfucker, obsadzony w roli Eliota, pociesznego hipisa i jednocześnie religijnego guru? Beztroska postać ojca detektyw Bezzerides pasuje raczej do lekkostrawnego serialu pokroju "Californication", a nie do spuścizny Rusta oraz Marty’ego! Chociaż tym razem bohaterów drugoplanowych jest cała masa to naprawdę z trudem muszę przyznać, że nikt nie zrobił na mnie większego wrażenia – de facto wielu z nich zapomniałem od razu po odcinku, w którym się pojawili.
Jordan.
(źródło: http://www.hbo.com/true-detective)
Recenzja rozciągnęła się ponad miarę, więc przydałoby się jakieś podsumowanie. Drugi sezon "True Detective" to niestety kompletna porażka, która ani przez chwilę nie była w stanie udźwignąć dziedzictwa pierwszej odsłony. Nieliczne przebłyski geniuszy nie mogą bowiem wpłynąć na ostateczną ocenę tego nieciekawego i nakręconego bez pomysłu przedsięwzięcia. Warto polecić jedynie ze względu na postacie Raya, Jordan i Franka, piosenkę Nevermind otwierającą każdy odcinek oraz piękne zdjęcia przemysłowej Kalifornii, za które podnoszę ocenę o jedną gwiazdkę.
Ukochana mordownia Franka i Raya.
(źródło: http://www.hbo.com/true-detective)
Ocena: 5/10.

wtorek, 11 sierpnia 2015

"Disco Polo"



W tegorocznej edycji Letniego Taniego Kinobrania postanowiłem się skupić na polskich produkcjach, ponieważ uznałem, iż dla przeciętnego człowieka nie dysponującego dostępem do Canal+, a także mającego w głębokiej pogardzie oglądanie filmów on-line w marnej, pikselotycznej jakości, bycie na czasie bez regularnego chodzenia do kina jest niemal niemożliwe do wykonania (właśnie napisałem pięcolinijkowe zdanie wielokrotnie złożone!). Recenzję "Służb Specjalnych" mieliście okazję czytać całkiem niedawno, a dzisiaj przyszedł czas na "Disco Polo". Gwoli wyjaśnienia muszę przyznać, że zdecydowanie daleko mi do fascynacji tym kiedyś powszechnie wyszydzanym gatunkiem muzycznym, który mimo przeciwności losu zdołał podbić serca Januszów całego świata, a obecnie zdaje się przeżywać kolejny już renesans. Zatem, jak zarymował kiedyś Wojtek Sokół - wróćmy teraz na boisko podstawówki. W nostalgicznych latach 90-tych, spędzając corocznie większość wakacji na wsi, gdzie liczba kanałów telewizyjnych ograniczała się w porywach do pięciu (jeśli mieliśmy dobry sygnał), zostałem skazany na coniedzielne oglądanie legendarnego, polsatowskiego Disco Relaxu. Sięgając pamięcią do lat młodości, wspominam, iż były to seanse raczej radosne i tegoż właśnie oczekiwałem od "Disco Polo".
Kwintesencja przaśności plakatu.
( źródło: http://www.filmweb.pl)
Tak naprawdę trudno określić kiedy dokładnie rozgrywa się akcja "Disco Polo". W zasadzie nie ma to większego znaczenia dla fabuły, więc przyjmijmy, iż jest to jeden z okresów disco-polowego boomu. Młody gniewny Tomek (Dawid Ogrodnik), egzystując na jakimś polskim zadupiu, marzy o muzycznej karierze, górach hajsu i pięknych kobietach. W końcu, w akcie totalnej desperacji, stawia wszystko na jedną kartę: wraz z utalentowanym muzycznie Rudym (Piotr Głowacki) oraz techniczną o wdzięcznej ksywie Mikser (Aleksandra Hamkało) tworzy zespół Laser. Droga na disco-polowy Parnas nie jest jednakże usłana różami, a wszystko w garści trzyma szef topowej wytwórni muzycznej, Daniel Polak (Tomasz Kot).
źródło: http://www.filmweb.pl
Szczere powiedziawszy (a raczej napisawszy) spodziewałem się, że "Disco Polo" będzie całkowicie innym filmem: typową historią od zera do bohatera, tyle że tym razem w disco-polowej tonacji. Abstrahując jednakże od trochę czerstwego westernowego wstępu (chociaż Tomasz Knapik na wiecznym propsie), produkcję Macieja Bochniaka należy uznać za jeden z najbardziej oryginalnych projektów w dziejach polskiej kinematografii. Pierdolnięcie, z jakim na ekranie pojawia się fikcyjny zespół Atomic wykonujący prawdziwy utwór Cztery osiemnastki, oraz epickość teledysku trudno oddać słowami. Nie przypominam sobie kiedy ostatnio widziałem polski film, z którego hektolitrami tryskałaby fascynacja najbardziej tandetną, lunaparkową Ameryką. Za kostiumy oraz scenografię należą się ogromne oklaski, bowiem nawet Warszawę niemal udało się przerobić na pełne neonów Las Vegas. Show jest totalny i obejmuje również zdjęcia, montaż oraz użyte w filmie rekwizyty (sprawdźcie choćby wystrój przyczepy kempingowej babci Rudego, mundury klawiszów czy choćby auta, którymi przemieszczają się bohaterowie). Nie przypominam sobie również, kiedy ostatnio widziałem polski film napakowany tak bezpośrednimi, a jednocześnie znakomitymi nawiązaniami do zagranicznej produkcji (pytanie o jajka wywołało salwy śmiechu u uświadomionej filmowo części widowni). Jeśli zastanawiacie się dlaczego w "Disco Polo" pojawiają się dwie przyodziane w biel postacie, dzierżące w rękach kije golfowe, to odpowiedź na powyższe pytanie znajdziecie oglądając "Funny Games".
źródło: http://www.filmweb.pl
Nie da się ukryć, że "Disco Polo' to spiżowy pomnik wystawiony tytułowemu gatunkowi muzycznemu. Czas i miejsce akcji nie mają większego znaczenia, przede wszystkim liczy się bowiem muzyka. W filmie można nie tylko usłyszeć największe przeboje disco polo, ale także zobaczyć czołowych wykonawców (m.in. Tomasz Niecik czy Radosław Liszewski z Weekendu) w autoironicznych epizodach. Zrobiono to na tyle dobrze, że muzyka naprawdę nie żenuje, a co po niektórzy zaczęli się nawet bujać w jej rytmie, uparcie twierdząc, iż to właśnie gra się na weselach (w tym miejscu gorące pozdro dla mojej towarzyszki!). De gustibus non est disputandum. Fabuła nie jest niestety aż tak kolorowa jak scenografia, chociaż pojawia się kilka smaczków (m.in. kameralny występ w więzieniu czy też propozycja zaśpiewania piosenki dla kandydata na prezydenta RP). "Disco Polo" to niemalże bajkowa opowieść o zawrotnej karierze zespołu muzycznego ze wszystkimi typowymi elementami, przewidywalnym love story oraz obowiązkowym morałem. Jednakże w tym przypadku sztampowość opowieści została zbilansowana przez pozostałe składowe i nie wywołuje u widza uczucia żenady. Akcja napiera naprawdę w zawrotnym tempie, a także wyeliminowano mielizny fabularne, dzięki czemu nie ma czasu na nudę. Jak na kompletnie no name’owego reżysera (przynajmniej dla mnie) Maciej Bochniak odwalił kawał solidnej roboty.
źródło: http://www.filmweb.pl
Aktorstwo to niezaprzeczalna zaleta "Disco Polo". Z mojej perspektywy dopiero w tym filmie w pełni rozbłysła gwiazda Dawida Ogrodnika, kompletnie nijakiego Rahima z "Jesteś bogiem". Aktor, niczym mityczny Atlas, wziął na swoje bary niemal cały ciężar produkcji. Niemal, ponieważ nie sposób nie docenić kolejnej znakomitej roli Tomasza Kota. Postać Daniela Polaka po prostu urywa dupę! Trzecie miejsce na podium otrzymuje natomiast Mariusz Drężek, wcielający się w przerysowanego do bólu, ale jednocześnie pełnego zajebistości Rolanda, prowadzącego disco-polowy show. Reszta wykonawców nie zrobiła na mnie niestety większego wrażenia. Joanna Kulig (Anka) gra raczej typową rolę pozornie zimnego wampa, który w rzeczywistości skrywa głęboko nieprzebrane pokłady wrażliwości. Nie specjalnie wyróżniają się również postali członkowie zespołu Laser – Piotr Głowacki oraz Aleksandra Hamkało (w jej przypadku jest to już jazda po bandzie). Na małe propsiki zasłużyli natomiast Juliusz Chrząstowski (ojciec Tomka), Iwona Bielska (babcia Rudego) oraz niezawodny Janusz Chabior.
źródło: http://www.filmweb.pl
"Disco Polo" to dla mnie jedno z największych pozytywnych zaskoczeń polskiej kinematografii ostatnich lat. Mimo, że spodziewałem się całkowicie innego kalibru, to film no name’owego reżysera dysponuje takim początkowym pierdolnięciem i tempem, iż nie sposób wystawić niską notę. Dodatkowe zalety to oczywiście jawna inspiracja Ameryką oraz znakomite kostiumy i scenografia (dla fanów tej muzyki niezaprzeczalnym atutem będą największe klasyki gatunku). A że wszystko dotyczy disco polo? W zasadzie nie ma to dla mnie znaczenia – opowieść o Tomku i jego marzeniach można potraktować jako uniwersalną przypowiastkę. Sprawdźcie sami!
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 7/10.