Nie da ukryć, że w
ostatnich latach Marvel przypuścił totalną ofensywę co rusz
ekranizując któryś ze swoich komiksów. Nie zawsze były to próby
udane, niemniej prawie zawsze charakteryzowały się sporym
rozmachem. W 2011 roku na ekranach kin pojawił się "Thor".
Od razu przyznaję, że nie miałem okazji czytać komiksu, zresztą
dotyczy to większości marvelowskiego dziedzictwa. Niemniej, jak
łatwo wywnioskować z tytułu, tym razem opowieść miała dotyczyć
nordyckiego boga burzy, piorunów i kilku jeszcze innych rzeczy.
Swoją drogą są tacy, którzy twierdzą, że słowiański
Perun/Perkun został bezpardonowo zerżnięty z Thora, ale tychże
bezideowców odsyłam do Mitologii słowiańskiej i polskiej
autorstwa Aleksandra Brücknera.
Z tejże niezwykle ciekawej lektury można się ponadto dowiedzieć
jak stylowo hejtować
swoich oponentów i wytykać im niewiedzę. Jednakże wracając do
tematu muszę przyznać, że mimo fascynacji mitologią nordycką
"Thorem" zainteresowałbym się raczej średnio, gdyby nie
jeden fakt. Otóż za sterami marvelowskiego okrętu stanął nie kto
inny tylko Kenneth Branagh. Zaskoczenie było spore, ponieważ
Irlandczyk z Sześciu
Hrabstw kojarzył mi
się dotychczas o wiele bardziej z utworami Shakespeara (a raczej
Edwarda de Vere, siedemnastego earla Oxford – jak doskonale wiemy z
"Anonymous") niż z kinem rozrywkowym.
Mistrzowska stylówa. (źródło: http://www.impawards.com) |
Akcja
"Thora" rozpoczyna się w Asgardzie, którym włada
potężny, ale sędziwy Odyn (Anthony Hopkins). Kwestią czasu wydaje
się przejęcie władzy przez jednego z jego dwóch synów. Rozważny
i spokojny Loki (Tom Hiddleston) jawi się o wiele lepszym kandydatem
niż porywczy i niezwykle wojowniczy Thor (Chris Hemsworth). Sytuację
naszego bohatera dodatkowo pogarsza chęć pognębienia lodowych
gigantów, która niemal doprowadza do zerwania kruchego rozejmu. W
ramach kary Odyn skazuje Thora na banicję, pozbawiając go boskich
mocy oraz ukochanego Mjöllnira.
I gdzież trafia nasz heros? Oczywiście do Midgardu, zwanego przez
niektórych Ziemią. Będąc zwykłym i słabym śmiertelnikiem Thor
musi udowodnić, że godzien jest wrócić do Asgardu.
Legendarny Bifrost, a w tle Asgard na bogato. (źródło: http://thor.marvel.com/) |
Pierwszą
rzeczą, na którą zwróciłem uwagę oglądając "Thora",
była niezwykle wyrazista wizja Asgardu. Do dzisiejszego dnia jestem
pod wrażeniem tego zamysłu – dla mnie jest po prostu ZAJEBISTY.
Królestwo Odyna tonie w czerwieni i złocie. Cennego kruszcu
zgromadzono tu tak wiele, jak gdyby twórcy postanowili nakręcić
film w oparciu o najbardziej ortodoksyjny odłam idei jebać
biedę.
Bling-blingowy
Asgard naprawdę robi wrażenie i szkoda, że całość "Thora"
nie rozgrywa się właśnie tam. Zestawienie krainy nordyckich bogów
oraz Midgardu wygląda mniej więcej jak porównywanie Eldorado do
slumsów Radomia. Ogólnie rzecz biorąc wraz z wygnaniem Thora
poziom filmu dramatycznie spada. Jak to zwykle bywa na Ziemi, nie
mogło oczywiście zabraknąć mega czerstwego, ckliwego i fatalnie
wtórnego romansu. A przecież wybranką naszego bohatera jest
Natalie Portman! Jak można było to tak spierdolić! Wątek
romantyczny jest na tyle tragiczny, że nie mam ochoty o nim pisać
nic więcej. To trzeba przecierpieć samemu. W zasadzie w Midgardzie
rozgrywa się tylko jedna dobra scena: gdy Thor w strugach deszcze
próbuje wyciągnąć Mjöllnir. Niestety oprócz tego pojawia się
nikomu niepotrzebny i jak zawsze bezużyteczny Hawkeye – chyba
jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie wytworów
marvelowskiego świata.
Thor i Odyn też na bogato. (źródło: http://thor.marvel.com/) |
Należy
jednak podkreślić, że sam Thor wygląda nad wyraz godnie, a
Mjöllnir robi spore wrażenie. Chris Hemsworth ma niemal idealną
aparycję do tej roli i sprawdza się bez przypału. Podobnie rzecz
się ma odnośnie Odyna, który zalicza imponujący wjazd w pełnym
rynsztunku do świata lodowych olbrzymów, ale nie od dziś wiadomo
jaką klasę prezentuje Anthony Hopkins. Bogactwo i moc biją również
od obsługującego Bifrost Heimdalla, w którego wcielił się
Stringer Bell, to znaczy Idris Elba. Tutaj jednak mam pewną
obiekcję: o ile bowiem ubóstwiam Stringa to jednak czarnoskóry
Heimdall wydaje się z deczka kontrowersyjny. Nie chcę przy tym
wyjść na piewcę supremacji białej rasy, ale Azjata w drużynie
Thora to chyba zbyt duży ukłon Marvela w stronę poprawności
politycznej. Na tle wyżej wymienionych postaci Loki prezentuje
stylówę typową dla przeciętnego mieszkańca Radomia. Jednakże
mimo bling-blingowego
ubóstwa Tom Hiddleston potrafił wykreować niezwykle ciekawą
postać, która przyciąga uwagę widza. O postaciach z Midgardu
ciężko napisać, ponieważ nie są szczególnie interesujące.
Fajnie zobaczyć na ekranie Natalie Portman i Stellana Skarsgårda,
ale ich role są straszliwie miałkie. Poza tym nie w nich za grosz
SWAG i raczej reprezentują biedę. Na samym końcu warto wspomnieć
o Rayu Stevensonie, który tym razem gra postać wykreowaną przez
CGI, ale mimo wszystko daje sobie świetnie radę.
Gdzie podział się SWAG Lokiego? (źródło: http://thor.marvel.com/) |
Chociaż
Kenneth Branagh w "Thorze" wiele rzeczy najzwyczajniej w
świecie spierdolił to darzę jego dzieło wielką estymą.
Przebolawszy bowiem czerstwy wątek romantyczny i miałką akcję w
Midgardzie zacząłem naprawdę dobrze bawić się w trakcie seansu.
Postacie Thora, Odyna, Heimdalla czy Lokiego są doskonale zagrane,
przez co film wiele zyskuje w moich oczach. Ponadto doskonała wizja
Asgardu zrobiła swoje i wywindowała ocenę do magicznego 6/10.
Jakkolwiek zabrzmi to kontrowersyjnie, osobiście uważam "Thora"
za najwybitniejsze dzieło ostatnich lat sygnowane logiem Marvela.
Oglądanie produkcji Branagha przyniosło mi o wiele więcej radości
niż choćby "The Avengers" czy hołubiony przez wielu
"X-Men: First Class". I jeszcze te imponujące napisy
końcowe – jedne z najlepszych jakie widziałem w życiu!
Majestatyczny String, czyli niearyjski Heimdall. (źródło: http://thor.marvel.com/) |