środa, 23 października 2013

"Thor"

Nie da ukryć, że w ostatnich latach Marvel przypuścił totalną ofensywę co rusz ekranizując któryś ze swoich komiksów. Nie zawsze były to próby udane, niemniej prawie zawsze charakteryzowały się sporym rozmachem. W 2011 roku na ekranach kin pojawił się "Thor". Od razu przyznaję, że nie miałem okazji czytać komiksu, zresztą dotyczy to większości marvelowskiego dziedzictwa. Niemniej, jak łatwo wywnioskować z tytułu, tym razem opowieść miała dotyczyć nordyckiego boga burzy, piorunów i kilku jeszcze innych rzeczy. Swoją drogą są tacy, którzy twierdzą, że słowiański Perun/Perkun został bezpardonowo zerżnięty z Thora, ale tychże bezideowców odsyłam do Mitologii słowiańskiej i polskiej autorstwa Aleksandra Brücknera. Z tejże niezwykle ciekawej lektury można się ponadto dowiedzieć jak stylowo hejtować swoich oponentów i wytykać im niewiedzę. Jednakże wracając do tematu muszę przyznać, że mimo fascynacji mitologią nordycką "Thorem" zainteresowałbym się raczej średnio, gdyby nie jeden fakt. Otóż za sterami marvelowskiego okrętu stanął nie kto inny tylko Kenneth Branagh. Zaskoczenie było spore, ponieważ Irlandczyk z Sześciu Hrabstw kojarzył mi się dotychczas o wiele bardziej z utworami Shakespeara (a raczej Edwarda de Vere, siedemnastego earla Oxford – jak doskonale wiemy z "Anonymous") niż z kinem rozrywkowym.
Mistrzowska stylówa.
(źródło: http://www.impawards.com)
Akcja "Thora" rozpoczyna się w Asgardzie, którym włada potężny, ale sędziwy Odyn (Anthony Hopkins). Kwestią czasu wydaje się przejęcie władzy przez jednego z jego dwóch synów. Rozważny i spokojny Loki (Tom Hiddleston) jawi się o wiele lepszym kandydatem niż porywczy i niezwykle wojowniczy Thor (Chris Hemsworth). Sytuację naszego bohatera dodatkowo pogarsza chęć pognębienia lodowych gigantów, która niemal doprowadza do zerwania kruchego rozejmu. W ramach kary Odyn skazuje Thora na banicję, pozbawiając go boskich mocy oraz ukochanego Mjöllnira. I gdzież trafia nasz heros? Oczywiście do Midgardu, zwanego przez niektórych Ziemią. Będąc zwykłym i słabym śmiertelnikiem Thor musi udowodnić, że godzien jest wrócić do Asgardu.
Legendarny Bifrost, a w tle Asgard na bogato.
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę oglądając "Thora", była niezwykle wyrazista wizja Asgardu. Do dzisiejszego dnia jestem pod wrażeniem tego zamysłu – dla mnie jest po prostu ZAJEBISTY. Królestwo Odyna tonie w czerwieni i złocie. Cennego kruszcu zgromadzono tu tak wiele, jak gdyby twórcy postanowili nakręcić film w oparciu o najbardziej ortodoksyjny odłam idei jebać biedę. Bling-blingowy Asgard naprawdę robi wrażenie i szkoda, że całość "Thora" nie rozgrywa się właśnie tam. Zestawienie krainy nordyckich bogów oraz Midgardu wygląda mniej więcej jak porównywanie Eldorado do slumsów Radomia. Ogólnie rzecz biorąc wraz z wygnaniem Thora poziom filmu dramatycznie spada. Jak to zwykle bywa na Ziemi, nie mogło oczywiście zabraknąć mega czerstwego, ckliwego i fatalnie wtórnego romansu. A przecież wybranką naszego bohatera jest Natalie Portman! Jak można było to tak spierdolić! Wątek romantyczny jest na tyle tragiczny, że nie mam ochoty o nim pisać nic więcej. To trzeba przecierpieć samemu. W zasadzie w Midgardzie rozgrywa się tylko jedna dobra scena: gdy Thor w strugach deszcze próbuje wyciągnąć Mjöllnir. Niestety oprócz tego pojawia się nikomu niepotrzebny i jak zawsze bezużyteczny Hawkeye – chyba jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie wytworów marvelowskiego świata.
Thor i Odyn też na bogato.
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Należy jednak podkreślić, że sam Thor wygląda nad wyraz godnie, a Mjöllnir robi spore wrażenie. Chris Hemsworth ma niemal idealną aparycję do tej roli i sprawdza się bez przypału. Podobnie rzecz się ma odnośnie Odyna, który zalicza imponujący wjazd w pełnym rynsztunku do świata lodowych olbrzymów, ale nie od dziś wiadomo jaką klasę prezentuje Anthony Hopkins. Bogactwo i moc biją również od obsługującego Bifrost Heimdalla, w którego wcielił się Stringer Bell, to znaczy Idris Elba. Tutaj jednak mam pewną obiekcję: o ile bowiem ubóstwiam Stringa to jednak czarnoskóry Heimdall wydaje się z deczka kontrowersyjny. Nie chcę przy tym wyjść na piewcę supremacji białej rasy, ale Azjata w drużynie Thora to chyba zbyt duży ukłon Marvela w stronę poprawności politycznej. Na tle wyżej wymienionych postaci Loki prezentuje stylówę typową dla przeciętnego mieszkańca Radomia. Jednakże mimo bling-blingowego ubóstwa Tom Hiddleston potrafił wykreować niezwykle ciekawą postać, która przyciąga uwagę widza. O postaciach z Midgardu ciężko napisać, ponieważ nie są szczególnie interesujące. Fajnie zobaczyć na ekranie Natalie Portman i Stellana Skarsgårda, ale ich role są straszliwie miałkie. Poza tym nie w nich za grosz SWAG i raczej reprezentują biedę. Na samym końcu warto wspomnieć o Rayu Stevensonie, który tym razem gra postać wykreowaną przez CGI, ale mimo wszystko daje sobie świetnie radę.
Gdzie podział się SWAG Lokiego?
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Chociaż Kenneth Branagh w "Thorze" wiele rzeczy najzwyczajniej w świecie spierdolił to darzę jego dzieło wielką estymą. Przebolawszy bowiem czerstwy wątek romantyczny i miałką akcję w Midgardzie zacząłem naprawdę dobrze bawić się w trakcie seansu. Postacie Thora, Odyna, Heimdalla czy Lokiego są doskonale zagrane, przez co film wiele zyskuje w moich oczach. Ponadto doskonała wizja Asgardu zrobiła swoje i wywindowała ocenę do magicznego 6/10. Jakkolwiek zabrzmi to kontrowersyjnie, osobiście uważam "Thora" za najwybitniejsze dzieło ostatnich lat sygnowane logiem Marvela. Oglądanie produkcji Branagha przyniosło mi o wiele więcej radości niż choćby "The Avengers" czy hołubiony przez wielu "X-Men: First Class". I jeszcze te imponujące napisy końcowe – jedne z najlepszych jakie widziałem w życiu!
Majestatyczny String, czyli niearyjski Heimdall.
(źródło: http://thor.marvel.com/)
Ocena: 6/10.

Recenzje pozostałych części:

środa, 16 października 2013

"The One"

"The One" zaliczam do filmów, które oglądam tylko i wyłącznie ze względu na jedną, genialną scenę. Do dziś pamiętam pierwszą projekcję, gdzieś w okolicach 2004 lub 2005 roku. Dostałem wtedy całą rzeszę płyt z filmami, a na jednej z nich ktoś w porywie nie wiadomo czego wypalił dzieło Jamesa Wonga i Glena Morgana. Kojarzą się Wam z czymś te dwa nazwiska? Jeśli tak to propsy, jeśli nie popracować wiele nad filmowo-serialową edukacją musicie! Jednakże nie mam zamiaru być podły: panowie Wong i Morgan byli scenarzystami w początkowych sezonach "Z Archiwum X", stworzyli solidny serial s-f "Space: Above and Beyond", a także pracowali przy "Millennium". W zasadzie na tym można zakończyć opisywanie ich sukcesów, ponieważ nie sposób zaliczyć do nich serii "Oszukać przeznaczenie" czy też tematu naszych dzisiejszych rozważań. Mimo wszystko spróbuję Was przekonać do obejrzenia choćby jednej, wspomnianej wyżej, sceny z "The One". Jednakże najpierw musimy dowiedzieć się co poszło nie tak.
Plakat poraża intelektualną taniością
źródło: http://www.impawards.com
Patrząc przez pryzmat twórczości Wonga i Morgana nie może nas zdziwić, że "The One" jest delikatnym science fiction. Film opiera się na założeniu, że istnieje wiele równoległych wszechświatów, między którymi można się przemieszczać (o ile oczywiście wcześniej wynalazło się odpowiednią technologię). Coś podobnego oglądałem już w serialu "Sliders", więc fabuła utraciła dla mnie jakiekolwiek walory odkrywcze. Najbardziej ogarnięty wszechświat stworzył coś w rodzaju międzywymiarowej policji, której zadaniem jest utrzymanie status quo. Nie jest to łatwe szczególnie, że ex-funkcjonariusz Gabriel Yulaw (Jet Li) postanowił zostać najpotężniejszą osobą we wszechświecie (w każdym). Jakkolwiek głupio to brzmi Yulaw wykonując misję w alternatywnej rzeczywistości został zmuszony do zabicia swojego lokalnego odpowiednika. Co ciekawe okazało się, że każdy z pozostałych Yulaw otrzymał porcję energii od zabitego, stając się silniejszym i szybszym od zwykłych śmiertelników – dostrzegam tu inspirację doskonałym "Highlanderem". Niemniej Gabrielowi z lekka odjebało i postanowił wyeliminować resztę swoich odpowiedników by zgromadzić całą moc. Jak łatwo przewidzieć do osiągnięcia założonego celu brakuje mu tytułowego "The One" – Gabe'a Law (też Jet Li – co za niespodzianka!), zwykłego policjanta z naszej przaśnej rzeczywistości.
źródło: www.beyondhollywood.com
Zabierając się do pisania recenzji nie spodziewałem się, że opisanie warstwy fabularnej "The One" zajmie mi aż tyle miejsca. Dla mnie jest ona prosta jak drut – raz, że oglądałem film z co najmniej dziesięć razy, dwa, że lubię s-f i pewne rzeczy przyjmuję a priori. Jednakże starałem się napisać poprzedni akapit, tak aby zwykła osoba zrozumiała o co chodzi. Czy mi się udało przekonamy się w przyszłości, lecz wróćmy teraz do tematu. Pierwsza rzecz jaka się rzuca w oczy: na co zmarnowano 48 milionów USD budżetu? Zważywszy, że jakieś 85% filmu rozgrywa się w normalnej rzeczywistości to naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na powyższe pytanie. Nawet lepsze i bardziej rozwinięte technologicznie wszechświaty nie urywają dupy i w zasadzie mogę napisać z pełną odpowiedzialnością, że są tandetne. Więc może epicka rozwałka, wybuchające ciężarówki, miotacze płomieni i totalny rozpierdol? Skądże znowu! Dostajemy jedynie kilka miałkich strzelanin oraz walk wręcz, z których wypada zapamiętać tylko finałowe starcie Gabe'a z Yulaw. Należy również dodać, że "The One" powstało w 2001 roku, więc inspiracje "Matrixem" są aż zanadto widoczne. Niestety w porównaniu do dzieła rodzeństwa Wachowskich wypadają dosyć ubogo.
Ale chujowo...
źródło: www.beyondhollywood.com
W porażającej większości dialogi są mega czerstwe, więc praktycznie można sobie odpuścić oglądanie z dźwiękiem – oczywiście z wyjątkiem ostatniej sceny. Fabuła przewidywalna, aczkolwiek z jednym wyjątkiem: rzadko zdarza się by ukochana głównego bohatera umierała na ekranie. Pomysł był oczywiście wyborny, niemniej Wong i Morgan w końcówce postanowili uraczyć widza ultra tanim sentymentalizmem i zepsuli jeden z niewielu pozytywnych aspektów "The One". W kwestii popisów aktorskich muszę przyznać, że Jet Li dał radę połowicznie, ponieważ o wiele bardziej wolę Yulaw od cipowatego Gabe'a. Niemniej doceniam trud włożony w zagranie dwóch skrajnie różnych postaci w jednym filmie. Jeśli chodzi o resztę obsady to niestety nie ma szału. Delroy Lindo i Jason Statham grają w standardowy sposób typowych gliniarzy, z tą różnicą, że to Statham jest bardziej miętki. Na drugim planie pojawiają się m.in. James Morrison czy Carla Gugino ale ich występy przeszły bez większego echa. Mam świadomość, że w recenzji przelało się sporo hejtu, ale zasadniczo "The One" nie jest filmem tragicznym. Po prostu w jego daleko posuniętej nijakości trudno znaleźć pozytywne cechy (z wyjątkiem ostatniej sceny) i zdecydowanie łatwiej wypunktować rzucające się w oczy wady.
źródło: www.beyondhollywood.com

SPOILER!


A jakaż jest ta zajebista scena, dla której zawsze oglądam "The One"? Otóż w finałowej walce Gabe oczywiście musiał zwyciężyć Yulaw. Każdy normalny człowiek w tym momencie powinien poczuć się zdradzony przez twórców! Za swoje grzechy villain trafia do uniwersum Hades, które jak nazwa wskazuje, nie ma raczej wesołego charakteru. Po teleportacji do kolonii karnej pojawiają się delikatne homoseksualne aluzje, niemniej Yulaw od razu pokazuje, że ma jajca ze stali:

- I am Yulaw! I am nobody's bitch! You are mine! – jednakże na tym nie poprzestaje - I don't need to know you. You only need to know me. I will be The One!

Po czym natychmiast zaczyna napierdalać najbliższych skazańców, wspinając się przy okazji na szczyt czegoś w rodzaju piramidy. Kamera powoli oddala się, ukazując setki więźniów szturmujących budowlę. Naprawdę zajebiste zakończenie! Ponadto warto oglądać film w telewizji aby usłyszeć I am nobody's bitch! przetłumaczone na nieśmiertelne już Nie będę waszą parówą!
źródło: www.beyondhollywood.com
Ocena: 5/10 (głównie za ostatnią scenę).

sobota, 12 października 2013

"Seven Psychopaths"

Na zakończenie tegorocznego Letniego Taniego Kinobrania postanowiłem obejrzeć film zdecydowanie lżejszy gatunkowo, ponieważ odczuwałem już wyraźne zmęczenie poważnymi tematami. "Seven Psychopaths" przykuło moją uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na osobę reżysera – Martina McDonagha, człowieka odpowiedzialnego za genialne "In Bruges" (nigdy nie pytajcie proszę o polski tytuł) oraz w miarę zabawnego "The Guard". Drugą, i może nawet ważniejszą przyczyną, była natomiast imponująca obsada: Colin Farrell, Christopher Walken, Sam Rockwell, Woody Harrelson, Michael Pitt, Tom Waits oraz Olga Kurylenko. To naprawdę robi wrażenie! W szczególności, gdy jest się fanem Farrella, Walkena i Harrelsona, a na dodatek od czasu do czasu lubi się popatrzeć na panią Kurylenko (abstrahując od hejtów na jej grę aktorską). Liczyłem zatem na przyzwoite kino rozrywkowe, ale raczej wybitnej produkcji nie przeczuwałem.
źródło: http://www.impawards.com
"Seven Psychopaths", podobnie jak pewien film z Cage'm, obraca się wokół postaci hollywoodzkiego scenarzysty-alkoholika. Marty (Colin Farrell), pogrążając się w oparach alkoholu, przeżywa właśnie kryzys twórczy. Na dodatek jego relacje z dziewczyną (Abbie Cornish) ulegają stopniowej degradacji. Szansą na wyjście z niemocy staje się scenariusz filmu o tytułowych siedmiu psychopatach. Niemniej naszemu bohaterowi pisanie idzie jak po grudzie. Ależ od czego się przyjaciele! Najlepszy kumpel Marty'ego, Billy (Sam Rockwell), postanawia wyciągnąć kolegę z alkoholowo-twórczego kryzysu i co rusz podrzuca mu masę fabularnych pomysłów. Jednakże wskutek niefortunnego zbiegu okoliczności chłopcy wplątują się w kryminalną aferę i muszą stawić czoła siepaczom bezwzględnego Charliego (Woody Harrelson).
źródło: http://collider.com
"Seven Psychopaths" to dziwny film. Obejrzałem bowiem pierwszą (bardzo dobrą swoją drogą) scenę i już byłem gotów sklasyfikować dzieło McDonagha jako lekką, wielowątkową komedię kryminalną. A jednak nie: typowo polewkowa tonacja została momentami podlana bardzo gorzkimi i poważnymi zwrotami akcji (m.in. sceny w szpitalu), które trochę zaburzają lekką konwencję całości. Inną cechą charakterystyczną "Seven Psychopaths" jest totalna nierówność. Obok motywów wysoce upośledzonych, których niestety nie brakuje, pojawiają się wątki prawdziwie genialne – moim faworytem jest historia o mściwym kwakrze. Ponadto film McDonagha niemal epatuje brutalnością, co z pewnością należy uznać za zaletę. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie scena śmierci hipisa – a to zdarza się naprawdę rzadko. Wracając do upośledzonych motywów: podobnie jak w "Killing Them Softly" bohaterowie trudnią się porywaniem psów. Tym razem jednakże nie wywożą ich na Florydę, lecz oddają je właścicielom, inkasując spore nagrody. Rozumiem, że w kraju tak specyficznym jak USA takie rzeczy mogą mieć miejsce, ale nie jest to jeszcze powód bym musiał oglądać je na ekranie.
źródło: http://collider.com
W zasadzie nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego co rusz publika w kinie wybuchała śmiechem. Dialogi nie były aż tak błyskotliwe i zabawne – przynajmniej dla mnie, niemniej ja już dawno zgorzkniałem. Ponadto wydawało mi się, że wszystko jest robione na siłę i zdecydowanie brakuje naturalności, a przede wszystkim świeżości. Spójrzmy na przykład na zabawne intro filmu: dwóch gangsterów średniego szczebla czyhających na ofiarę i toczących ze sobą dysputę o postrzale w twarz. Ale tak naprawdę czyż nie widzieliśmy już takich obrazków w przeszłości? Niemniej zakończenie tejże sceny wydaje mi się wysoce ironiczne. W pewnym momencie akcja filmu traci kompletnie jakikolwiek sens, a poczynania bohaterów cechuje brak logiki. Zupełnie jak w scenariuszu pomysłu Billy'ego, który de facto staje się samospełniającą przepowiednią. Wydaje mi się po prostu, że twórcom wyraźnie zabrakło pomysłu na zakończenie "Seven Psychopaths" i dlatego właśnie pod koniec film zamienia się w nie wiadomo co.
źródło: http://collider.com
A jak wypadła na ekranie wymieniona we wstępie galeria sław? Otóż z uwagi na sympatię do Colina Farrella odbieram jego występ pozytywnie, niemniej zdecydowanie nie jest to rola na poziomie "London Boulevard" czy wspomnianego "In Bruges". Niestety nie jest to również scenariusz z tej samej ligi, więc trudno czepiać się aktora. Farrell hańby sobie nie przyniósł, ale również jakoś specjalnie się nie wyróżnił. A przecież wcielając się w alkoholika-scenarzystę mierzył się z legendą Cage'a! Przez większość część filmu wydawało mi się, że twórcy nie wykorzystali do końca ogromnego potencjału Christophera Walkena. Wiadomo powszechnie, że tak doskonały aktor robi różnicę samym pojawieniem się na ekranie, ale w "Seven Psychopaths" powinien zostać lepiej pokierowany. Tego zarzutu nie można postawić natomiast Woody'emy Harrelsonowi, który bardzo dobrze zagrał brutalnego gangstera kochającego nad życie swojego pieska. Niemniej wyróżnienie za najlepszy występ bezapelacyjnie zgarnia Sam Rockwell. Nie chcę spoilować, toteż napiszę tyle, że zagrał postać może z deka przegiętą, ale naprawdę należy docenić jego warsztat aktorski. Jeśli chodzi o postacie drugoplanowe, to większość z nich pojawia się na chwilę, przez co trudno kogokolwiek specjalnie pochwalić.
źródło: http://collider.com
Trudno powiedzieć jak miał wyglądać finalny kształt "Seven Psychopaths" w zamyśle Martina McDonagha. Dostrzegam bowiem wyraźną dychotomię pomiędzy uderzeniem w tony totalnie komediowe a zrobieniem filmu serio. Niestety reżyser nie był w stanie zdecydować się w którą stronę ostatecznie pójść, więc jego dzieło przechyla się raz w jedną, raz w drugą stronę. A stojąc nad przepaścią nie jest łatwo utrzymać stabilny poziom, stąd poważne wahania scenariusza. Mimo wszystko zdecydowanie bardziej przypadło mi do gustu "Killing Them Softly", które zachowuje o wiele większą wewnętrzną spójność. Naprawdę szkoda mi to pisać, ale "Seven Psychopaths" było najgorszym filmem, jaki miałem okazję obejrzeć w tegorocznej edycji Letniego Taniego Kinobrania w krakowskim Kinie pod Baranami. Zwykle oglądanie filmów na dużym ekranie podnosi ich ocenę, toteż strach pomyśleć, jaką notę wystawiłbym po seansie na kompie lub w TV.
źródło: http://collider.com
Ocena: 5/10 (głównie za historię o kwakrze).

sobota, 5 października 2013

"Killing Them Softly"

Niemal od razu "Killing Them Softly" zostało zaliczone do produkcji, które są mi całkowicie obojętne. Byłem przekonany, że moje życie nie ulegnie drastycznym zmianom, jeśli nigdy nie obejrzę tego filmu. Skąd taka postawa? W zasadzie trudno znaleźć sensowne kryterium, na podstawie którego dokonuję podziału na must see i pozostałe. Ironicznie im gorszy film, tym większą mam ochotę go obejrzeć – zapewne wynika to z intuicyjnej potrzeby zaspokojenia hejterskiej części mojej osobowości. Po spojrzeniu kontem oka na "Killing Them Softly" produkcja Andrew Dominika nie zwiastowała ani wielkiego kina ani totalnej porażki. Tym samym zyskała status jakiego najbardziej obawiała się Angela Hayes z "American Beauty" - ordinary. Ponadto do projekcji nie zachęcało z pewnością genialne inaczej tłumaczenie angielskiego tytułu - "Zabić, jak to łatwo powiedzieć". Kurwa, po prostu brak mi słów na takie podejście! Niemniej nadszedł w końcu taki dzień, gdy nie miałem nastroju ani na wielkie kino ani na hejty – po prostu idealny czas na zwyczajne kino.
źródło: http://www.impawards.com
Akcja filmu rozgrywa się w wiecznie pochmurnym, deszczowym i po prostu brzydkim mieście. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że jest to Nowy Orlean! Taka sceneria może służyć jedynie za tło filmu kryminalnego, toteż nie może dziwić, że po raz kolejny obcujemy ze światem przestępczym. Trzech lokalnych debili, mających się za geniuszów zbrodni, postanawia obrobić lokalnego bonza, który słynie z organizowania nielegalnych partyjek pokera. Markie (Ray Liotta) w przeszłości zaliczył poważną wtopę na tym polu, więc plan wydaje się pozornie doskonały. Niemniej jak łatwo przewidzieć gangsterzy nie lubią być okradani i pragną krwawej zemsty za doznane upokorzenie. Do roli mściciela zostaje zaangażowany płatny morderca Jackie (Brad Pitt), który, jak się wkrótce okazuje, musi nie tylko znaleźć sprawców rabunku ale także użerać się z wypalonymi zabójcami oraz postępującą biurokratyzacją organizacji przestępczych.
źródło: http://movies.eventful.com
Historia przedstawiona w "Killing Them Softly" jest bardzo prosta i pozbawiona udziwnień, przez co film trwa zaledwie 97 minut. Było to dosyć zaskakujące i do dziś odczuwam z tego powodu pewien niedosyt. Do samej opowieści nie mam zamiaru się przyczepić, ale naprawdę można było rozciągnąć bardziej niektóre wątki – w szczególności Dillona. Andrew Dominik przedstawił Nowy Orlean w odcieniu szarości i brudu, za co mu chwała, ponieważ to miasto zawsze kojarzyło mi się raczej z kolorowymi paradami, Mardi Gras i innymi podobnymi eventami. Oczywiście po huraganie Katrina doszły dodatkowe, mniej optymistyczne skojarzenia. Niemniej nawet w wysoce chujowym quasi remake'u "Złego Porucznika" z 2009 roku nie było takiego wszechobecnego, ponurego syfu. Za to można pochwalić reżyseria, ponieważ świat wykreowany w "Killing Them Softly" nosi wysokie znamiona realizmu tzw. prozy życia. Z pewnością warto pochwalić twórców za sporą dawkę brutalności i kilka fajnych motywów (moja ulubiona scena to monolog Jackie'go na temat zabijania, z którego wywodzi się angielski tytuł), ale generalnie trudno uznać film za coś więcej niż przeciętną produkcję. Co mnie natomiast niezmiernie dziwi, jest to kolejne dzieło, w którym występuje motyw porywania psów – wrócimy do tego szerzej przy okazji recenzji "Seven Psychopaths", która powstanie nie wiadomo kiedy.
źródło: http://movies.eventful.com
W ciekawy sposób ukazane zostały nowe reguły rządzące przestępczym światem. To już nie te czasy, gdy Jackie mógł sobie po prostu eliminować kogo chciał, aby dotrzeć do sprawców napadu. Obecnie na każde zabójstwo musi uzyskać zgodę nieznanego bliżej kolektywu mafijnych bossów. Nie muszę chyba dodawać, że powoduje to ogromną frustrację u naszego bohatera. I właśnie tenże motyw nadmiernej biurokratyzacji, która dotknęła nawet przestępcze syndykaty, wiąże się z ostateczną wymową filmu. Moim zdaniem kompletnie niepotrzebnie wpleciono do "Killing Them Softly" motywy polityczne. Co ma ukazać kończące film przemówienie Baracka Obamy? Głębię społeczno-polityczną filmu Dominika? Sorry bardzo, ale ja nie kupuję takich zagrywek. Nie wymagam od kryminału tego rodzaju ambicji i chcę się dobrze bawić, a nie wysłuchiwać czerstwych tyrad politycznych. Z tego powodu zostałem zmuszony do obniżenia ostatecznej oceny, która momentami zahaczała o słabe, ale mimo wszystko 7/10.
źródło: http://movies.eventful.com
Usłyszałem kiedyś, że Brad Pitt nie jest do niczego potrzebny w "Killing Them Softly" i lepiej było zatrudnić jakiegoś mniej znanego aktora. Może jest w tym twierdzeniu trochę prawdy (na pewno jeśli spoglądamy bez pryzmat budżetu), niemniej mnie jego widok na ekranie wcale nie mierził. Co więcej, moim zdaniem Pitt dobrze wywiązał się ze swojej roli, tworząc sympatyczną postać z zapadającą w pamięć stylówką. Natomiast osobą, która mnie wyjątkowo irytowała był Ray Liotta. Mimo, że mam ogromny szacunek do tego aktora za "Chłopców z ferajny", to od jakiegoś czasu niemal nie mogę na niego patrzeć. Ciągle gra takie same postacie, na dodatek w ten sam sposób. Niestety nie inaczej jest w "Killing Them Softly", co tylko potwierdza hipotezę o schyłku kariery Liotty. Na oklaski zasłużył natomiast Richard Jenkins (Driver) oraz wychwalany przez wszystkich za jedną ze swoich ostatnich ról James Gandolfini (Mickey), doskonale wcielający się w wypalonego życiem i bezużytecznego zabójcę.
źródło: http://movies.eventful.com
Podsumowując: gdyby z "Killing Them Softly" usunąć elementy, o których wspomniałem wyżej i rozszerzyć pewne wątki, to otrzymalibyśmy murowanego kandydata do 7/10. Niestety Andrew Dominik zdecydował się pójść inną drogą i w efekcie jestem trochę rozczarowany. Niemniej mimo wszystko udało mu się utrzymać solidny, acz przeciętny poziom. Szkoda, że tylko ordinary.
źródło: http://movies.eventful.com
Ocena: 6/10.