niedziela, 19 maja 2013

"Bangkok Dangerous"

W tym roku złamałem wieloletnią tradycję i zamiast jechać na festiwal do Cannes zostałem w naszej przaśnej ojczyźnie. Spytacie pewnie czemuż zostawiłem plaże Lazurowego Wybrzeża na rzecz polskiego gówna w polu? Otóż otrzymałem pół jawne informacje, że TVP zamierza wyemitować "Bangkok Dangerous". Jakże niewiele znaczy festiwal w Cannes wobec kompletnego upadku Cage'a! Wielki kiedyś aktor i laureat Oscara dziś chałturzy w Tajlandii, niemal jak Wesley Snipes w Rumunii. W przypadku Snipesa to mogę jeszcze zrozumieć – w końcu hajs się musi zgadzać, a Wesley miał z tym trochę problemów (niedawno jeszcze siedział pod celą za przekręty podatkowe). Czy jednak Cage również potrzebuje milionów monet? Czy też po prostu kompletnie zatracił intuicję i przyjmuje bez selekcji wszystkie propozycje? Spójrzmy na kilka ostatnich tragicznych tytułów z jego udziałem: "Ghost Rider", "Season of the Witch", "Seeking Justice" czy quasi remake "Złego porucznika". Jedynymi sensownymi filmami z jego udziałem w ciągu ostatniej dekady były „Lord of War” oraz "Drive Angry" (sorry, ale "Kick-Ass" znudził mnie na tyle, że nie obejrzałem do końca). Z deczka słabo. Swoją drogą "Bangkok Dangerous" to remake tajlandzkiej produkcji z 1999 roku. Pewnie liczono na powtórkę sukcesu "Infernal Affairs" i "Infiltracji", ale zatrudniając Cage'a przekreślono wszelkie nadzieje.
źródło: http://www.impawards.com/index.html
Aby odpowiednio przygotować się do projekcji zasiadłem ze szklaneczką wybornej 53% old plum brandy z lodem. Dodam, że na jednej się nie skończyło, toteż percepcja filmu mogła zostać delikatnie zaburzona. Już w pierwszej scenie zaatakowała mnie totalna chujoza. Nocne ujęcia Pragi i czerstwy voiceover Cage'a wprowadzają widza w historię Joe (Nicolas Cage). Za chwilę poznajemy fach głównego bohatera, gdyż eliminacja człowieka z karabinu snajperskiego nie pozostawia wątpliwości. Otóż Joe jest wypalonym zawodowo płatnym mordercą, na dodatek straszliwie umęczonym swoim losem. Wypalony zawodowo Joe udaje się do Bangkoku by wykonać ostatnie zlecenie (a w zasadzie cztery) i zniknąć raz na zawsze. Na miejscu tradycyjnie dobiera sobie tymczasowego współpracownika. Miejscowy pół-retard pół-człowiek Kong (Shahkrit Yamnarm) nadaje się do tej roboty jak Michael Jackson do opieki na dziećmi, bowiem trudni się sutenerstwem oraz uliczną sprzedażą podróbek zegarków. Niemniej wesoły duet przystępuje do działania i rozpoczyna 4 etapową misję w stolicy Tajlandii.
Photo © Lionsgate Films. All Rights Reserved.
Pierwsza rzecz jaka wkurwia w "Bangkok Dangerous" to wspomniany mega-czerstwy voiceover Cage'a, w którym opisuje swoje żale. Jest to zabieg tak wtórny, że aż brak mi słów. Na dodatek słysząc teksty o mentalnym wypaleniu oglądamy twarz Joe, na której przez większość filmu wyryty jest bezgraniczny smutek. Jak wspaniale Cage odgrywa emocje chyba pisać nie muszę. Tutaj, czerpiąc zapewne inspirację od Wentwortha Millera z "Prison Break", postanowił ograniczyć warsztat jedynie do smutku lub radości. Totalne drewno, które wypełnia zdecydowanie zbyt dużą część projekcji. W ten sposób już po pierwszych minutach zniechęciłem się mocno do filmu. Dodatkowo fabuła nie rozpieszcza, ponieważ nie ma nawet średniego poziomu. Po jakimś czasie "Bangkok Dangerous" zamienia się po prostu w wysoce upośledzoną wersję "Leona Zawodowca". Love story przedstawione w filmie to chyba jeden z najgorszych wątków miłosnych w dziejach kinematografii. Okazuje się bowiem, że bezwzględny dotychczas killer potrafi zakochać się głuchoniemej tajlandzkiej aptekarce (sic!), będącej chodzącym wcieleniem dobra. W szczególności polecam zobaczyć słitaśną scenę z karmieniem słonia. Nie wiem czy twórcy filmu w swojej naiwności zaplanowali tego rodzaju romans na typowy wyciskacz łez, ale w tym momencie całkowicie skreśliłem ich dzieło.
Photo © Lionsgate Films. All Rights Reserved.
Po poziomie love story już nic nie mogło uratować "Bangkok Dangerous" przed całkowitą katastrofą. Niestety twórcy nie podjęli nawet najmniejszego wysiłku, aby zmienić to żenujące gówno w coś, co nadaje się do oglądania. Wtórność, miałkość, schematyczność i totalna żenada dominowały na ekranie przez całą projekcję. Efekty specjalne ograniczono do motoru, który w coś uderzył i wybuchł (tak jak w prawdziwym życiu) oraz do odcięcia ręki przez śrubę motorówki – żal patrzeć naprawdę! Ach prawie zapomniałbym, że była jeszcze eksplozja – Joe przeżył, bo schował się w wannie (co za wtórność!). "Bangkok Dangerous" wpisuje się również w nurt produkcji udowadniających, że najlepszym kamuflażem jest bejsbolówka zsunięta niemal na oczy (vide "Prison Break") - jakby Cage nie wyróżniał się w Tajlandii samym kolorem skóry. Poza tym profesjonalizm Joe najdobitniej uwidacznia się w scenie finałowej assasynacji polityka, którego „kochają Tajlandczycy”. Finał to już totalny bezsens, ponieważ nieśmiertelny Cage młóci przeciwników jak jakieś tępe boty. Co ciekawe twórcy nie pojechali po totalnej żenadzie i zdecydowali się na dosyć odważny krok w kontekście dotychczasowej chujozy. Chwała im za to niewielka, gdyż oprócz regularnego dobijania przeciwników, jest to w zasadzie jedyny plus filmu.
Photo © Lionsgate Films. All Rights Reserved.
Jeśli chodzi o popisy aktorskie to film przedstawia się dramatycznie. Jak już pisałem powyżej Cage czerpie warsztat aktorski od gwiazdora "Prison Break", który przejechał cztery sezony serialu z jednym wyrazem twarzy. Joe w jego wykonaniu to istne uosobienie drewnianej gry braci Mroczków. Naprawdę trudno uwierzyć, że Cage grał kiedyś w dobrych albo chociaż solidnych filmach. Zasadniczo o reszcie obsady nie ma co wspominać, ponieważ składa się azjatyckich no nameów. Przydupas Joe, Kong to marna postać i nie można za wiele z niej wykrzesać, dlatego też nie mam pretensji do Shahkrita Yamnarma. Podobnie jest w przypadku Charlie Yeung (Fong), ale ona przynajmniej ładnie prezentuje się na ekranie. Zleceniodawcy Joe to z kolei niemal idioci, ciężko się na nich patrzy. Jeśli chodzi o ocenę "Bangkok Dangerous" to było niezmiernie łatwo wystawić adekwatną notę. Film jest fatalny i naprawdę dawno nie widziałem czegoś tak okropnego z pierwszoligowym hollywoodzkim aktorem. Normalni widzowie zdecydowanie nie zasługują by oglądać tego rodzaju żenujące produkcje. "Bangkok Dangerous" mogę polecić jedynie najbardziej ortodoksyjnym fanom Cage'a, którzy jeszcze wierzą, że kiedykolwiek podniesie się z rynsztoka chujowego kina. Ja już dawno porzuciłem wszelką nadzieję.
Photo © Lionsgate Films. All Rights Reserved.
Ocena: 2/10.

wtorek, 7 maja 2013

"Kingdom of Heaven"

"Kingdom of Heaven" należy do moich ulubionych filmów historycznych. Mam świadomość, że dziełu Ridleya Scotta można zarzucić ogrom przekłamań, nieścisłości, uproszczeń historycznych i rzeszę różnego rodzaju innych wad, ale darzę tę produkcję wielką estymą. W niniejszej recenzji postaram się uzasadnić moją postawę i wyjaśnić to epizodyczne odejście od hejteryzmu. Niemniej na samym wstępie pragnę docenić wysiłek tłumaczów, którzy tym razem wyjątkowo nie zawiedli. "Królestwo niebieskie" to niezwykle zgrabny tytuł, który doskonale oddaje sens opowieści Ridleya Scotta. Aczkolwiek jest to malutka perełka w bezkresnym oceanie fatalnych tłumaczeń. Aha, zanim przejdziemy do recenzji jeszcze jedna ważna uwaga: poniższy tekst dotyczy reżyserskiej wersji "Kingdom of Heaven" trwającej 192 minuty, więc wielu opisanych scen nie znajdziecie w znacznie zubożonej wersji telewizyjnej (144 minuty).
źródło: http://www.impawards.com
Fabuła "Królestwa niebieskiego" przenosi nas na tereny dzisiejszej Francji u schyłku XII wieku. Osławiony krzyżowiec, Godfrey z Ibelinu (Liam Neeson), powraca do ojczyzny by zabrać do Ziemi Świętej swojego bękarta. Balian (Orlando Bloom), zdolny kowal i konstruktor maszyn oblężniczych, właśnie stracił żonę, która popełniła samobójstwo. Jak powszechnie wiadomo odebranie sobie życia nie było zbyt dobrze przyjmowane w mrocznych wiekach, toteż sytuacja naszego bohatera jest niełatwa. Na dodatek pogrążony w rozpaczy Balian morduje lokalnego księdza, który sprofanował ciało ukochanej kobiety. Stając się renegatem przystaje do swojego ojca i wyrusza w podróż pełną niebezpieczeństw, by odkupić swoje grzechy w Jerozolimie.
źródło: http://www.starpulse.com/
Pierwsza rzecz jaka uderza widza w "Kingdom of Heaven" to piękne plenery i niesamowite zdjęcia. Ridley Scott dopracował w najdrobniejszym szczególe niemal każdy kadr, aby dostarczyć naszym oczom jak najwięcej uciechy. Odważnie stwierdzam, że pod względem wizualnym "Królestwo Niebieskie" to jeden z najpiękniejszych filmów, jakie miałem okazję oglądać w moim życiu. Oczywiście palmę pierwszeństwa mocno dzierży "Hero", ale Scottowi naprawdę niewiele zabrakło do totalnej perfekcji. Wraz z krzyżowcami zwiedzamy średniowieczną Francję, Messynę, ale najwięcej uwagi poświęcono oczywiście Ziemi Świętej. Imponujące wrażenie zrobiła na mnie Jerozolima, bardzo podobał mi się również Kerak, a ciekawe wrażenie pozostawił zdecydowanie ascetyczny Ibelin. Pustynne krajobrazy mają natomiast taki urok, że widzom od razu robi się troszkę cieplej. Jednakże jeśli miałbym dokonać wyboru najładniejszego kadru w całym filmie to wskazałbym scenę, w której Reynald z Chatillon (Brendan Gleeson) poznaje siostrę Saladyna stojącą w łanach zielonego zboża. Doskonałe wizualia uzupełnia świetna muzyka – tutaj ponownie polecam wersję reżyserską, ponieważ poszczególne części filmu zostały poprzedzone klimatycznymi przerwami, w których możemy posłuchać utworów w dłuższych wersjach.
źródło: http://www.starpulse.com/
Budżet filmu wyniósł 130 milionów USD i trzeba przyznać, że to naprawdę widać na ekranie. Setki statystów, świetne kostiumy, multum sprzętu i koni mogą się podobać. Co prawda można zarzucić Scottowi, że zrezygnował z pokazania bitwy pod Rogami Hittinu, ale moim zdaniem potyczka kawalerii pod Kerakiem oraz epickie oblężenie Jerozolimy znakomicie to rekompensują. Jeśli chodzi o rozwiązania fabularne to oczywiście można (a nawet należy) czepiać się wielu rzeczy, o których wspominałem we wstępie. Niemniej "Królestwo Niebieskie" nie odstaje na tym polu od klasyków gatunku w rodzaju choćby "Braveheart" czy też "Gladiatora". Z tego powodu nie mam zamiaru wytykać każdego błędu oraz nieścisłości historycznej. Dzieło Ridleya Scotta nie pretenduje przecież do bycia podręcznikiem historycznym. Jeśli kogoś wciągną krucjaty to na pewno znajdzie sobie odpowiednie źródło by pogłębić wiedzę. Warto także zauważyć, że chociaż w filmie Scotta pełno jest patosu (za który odpowiada głównie Balian), to jednak da się go znieść bez wyłączania fonii. Bardzo fajnie natomiast, że pokazano bezmyślny fanatyzm obu stron konfliktu, nie wartościując żadnej z nich. Chrześcijaństwo dostało nawet trochę mocniej, ponieważ w filmie wiesza się templariuszy mordujących muzułmańskich kupców, a rolę villaina dostał niedoceniony wizjoner swoich czasów Reynald z Chatillon.
źródło: http://www.starpulse.com/
Oceniając popisy aktorskie w "Królestwie Niebieskim" pragnę zauważyć, że Orlando Bloom otrzymał rolę podobną jak w "Piratach z Karaibów". Do bólu szlachetny i prawy Balian nie może budzić sympatii u osoby mojego formatu. Chociaż fajnie, że nie jest to rycerz całkiem bez skazy, gdyż w końcu zamordował nieuzbrojonego człowieka. Niemniej Bloom pasuje do tego rodzaju postaci i wypada poprawnie, lecz bez szału. Dla odmiany Liam Neeson stworzył bardzo fajną rolę i jego widok na ekranie cieszył moje oko. Jeszcze bardziej cieszyłem się na widok Evy Green (Sibylla), ale niestety tym razem nie była skąpo odziana. Z tego powodu smuteczek, aczkolwiek pod względem aktorskim wypadła całkiem młodzieżowo. Świetną kreację stworzył także Edward Norton (Baldwin IV Trędowaty), który przez większość filmu ukrywa swoją twarz za maską – należą się duże oklaski. Niezły poziom trzyma Jeremy Irons, wcielający się w Tyberiusza (wariacja na temat Rajmunda III z Trypolisu).
źródło: http://www.starpulse.com/
Jednakże w "Królestwie Niebieskim" od pierwszej projekcji fascynowały mnie trzy inne role. Pierwsza to niezawodny David Thewlis tym razem wcielający się w nie do końca realnego Szpitalnika, będącego swoistym opiekunem Baliana. Odwołując się do mistyczności tej postaci musi pojawić się kolejne nawiązanie do wersji reżyserskiej: zastanawialiście się czemu nagle, kompletnie z dupy, Balian pojawia się siedząc pod palmą? Otóż wyjaśnieniem jest genialna scena z gorejącym krzewem na pustyni. Thewlis jest świetnym aktorem i tutaj naprawdę gra na najwyższych obrotach. Na ogromne brawa zasługuje także Alexander Siddig wcielający się w sympatycznego Imada. Na koniec zostawiam wielkiego wodza i największego Kurda w historii. Salah ad-Din al-Ajjubi w wykonaniu Ghassana Massouda to rola, którą należy zapamiętać na długo. Chociaż każda scena z udziałem muzułmańskiego wodza jest genialna to pragnę wyróżnić moje ulubione: w szczególności zwróćcie uwagę na rozmowy w muzułmańskim obozie przed i po bitwie pod Rogami Hittinu oraz na dialog Salah ad-Dina i Baliana. Na koniec warto jeszcze wspomnieć o wielu świetnych epizodycznych rolach – w filmie pojawiają się m.in. Michael Sheen, Brendan Gleeson, Marton Csokas czy choćby Kevin McKidd.
źródło: http://www.starpulse.com/
Chociaż "Królestwo Niebieskie" ma bardzo wiele mankamentów, to po prostu uwielbiam tę produkcję Ridleya Scotta. Po ostatniej projekcji telewizyjnej zauważyłem, że wersja zubożona jest znacznie gorsza, dlatego wszystkich zachęcam do oglądania wyłącznie rozszerzonej edycji reżyserskiej (w której poznamy m.in. wątek syna Sibylli). Jak na realia Hollywood jest to epickie widowisko z pięknymi zdjęciami oraz doskonałą muzyką, wzbogacone świetną grą aktorską i niebanalnym tematem. I nawet patos tak nie razi jak zwykle! Na serio polecam!
źródło: http://www.starpulse.com/
Ocena: 8/10.

sobota, 4 maja 2013

"Jesteś bogiem"

Kaliber 44 otworzył moją głowę na hip hop. Chociaż minęło wiele lat i przesłuchałem dziesiątki, a może nawet setki płyt, to w dalszym ciągu w TOP 5 moich ulubionych polskich albumów rapowych znajdują się Księga Tajemnicza. Prolog oraz W 63 minuty dookoła świata. Gdyby ktoś był zainteresowany to dodam, że resztę stawki uzupełniają Jazz w wolnych chwilach oraz Tylko dla dorosłych Ostrego, a także Światła Miasta Grammatika. Specjalne wyróżnienie natomiast należy się dla Wzgórza Ya-Pa 3 za ich genialny debiutancki album Wzgórze Ya-Pa 3, który pokazał, że można to robić polsku. Chociaż do dzisiejszego dnia ubolewam, że płyta nie wyszła pod oryginalnie planowanym tytułem (Co cię wkurwia? Jebani wąchacze i Huy!). Dlaczego piszę o tym wszystkim? Otóż wybitną rolę w mojej hiphopowej edukacji odegrał Mag Magik I, który w czasach Kalibra wznosił się na wyżyny talentu. Później nie było już aż tak dobrze, bo jak pewnie zauważyliście w zestawieniu nie znalazła się żadna z dwóch płyt Paktofoniki. Niemniej Piotr Łuszcz odpowiada za chyba najbardziej znany polski kawałek rapowy, czyli legendarne Jestem bogiem, które kiedyś znali wszyscy. Po ponad dekadzie od jego tragicznej śmierci na ekrany polskich kin wszedł "Jesteś bogiem" oparty na książce Paktofonika – przewodnik Krytyki Politycznej Macieja Pisuka (nie czytałem) reklamowany jako najbardziej oczekiwany film roku. Rzadko mi się to zdarza, ale naprawdę jesienią ubiegłego roku miałem ochotę wybrać się do kina. Niestety był to ciężki okres i po trzykroć pieniądze na bilet zostały zdefraudowane pod parasolami krakowskiej Rotundy.
źródło: http://glamrap.pl
Przed zarysowaniem fabuły należy pamiętać o bardzo ważnym zastrzeżeniu: film Leszka Dawida jest TYLKO oparty na faktach. Oznacza to, że nie można traktować go jako edukacyjnego dokumentu, pokazującego powstawanie Paktofoniki. Dla znawców tematu wiele przedstawionych w filmie wydarzeń jest co najmniej dziwnych, a nawet totalnie bezsensownych – ale do tego wątku powrócimy w dalszej części recenzji. "Jesteś bogiem" przedstawia historię Fokusa, Rahima i Magika. Ten ostatni po wielkim konflikcie opuszcza Kaliber 44 (oczywiście po raz kolejny nie dowiadujemy się dlaczego) i zaczyna działać na własną rękę. Natomiast Fokus i Rahim to młode wilki, które chcą zaistnieć na hiphopowej scenie. Po wielu przejściach chłopcy nawiązują współpracę i rozpoczynają prace nad debiutancką płytą nowego zespołu, marząc o wielkim koncercie w katowickim Spodku.
źródło: http://www.filmweb.pl
Jak wspomniałem powyżej "Jesteś bogiem" zostało oparte na faktach i szczerze powiedziawszy jest to pierwsze moje rozczarowanie. Moim zdaniem twórcy powinni zdecydować się pójść w którąś stronę, a tak po prostu stanęli w rozkroku nad przepaścią. Wyimaginowane rozwiązania fabularne i jawne przekłamania rażą mnie ogromnie! Co gorsza przeciętny widz z gimbazy zacznie wierzyć, że tak było naprawdę. I mnie to nie zachwyca! Moim zdaniem najlepszym wzorcem było pójście drogą albo "Control" o Ianie Curtisie z Joy Division albo "8 mili" osnutej niezwykle mocno na wątkach z biografii Eminema, aczkolwiek opowiadającej o fikcyjnym raperze. Niestety Leszek Dawid widocznie za bardzo wziął sobie do serca teksy swojego bohatera i poszedł własną drogą. Podejrzewam, że wielu z Was nie zna historii PFK i może nie wiedzieć o co mi chodzi dokładnie. W tym celu posłużę się kilkoma przykładami. Zanim Magik został członkiem PFK przez wiele lat z Dabem i Joką tworzył Kaliber 44, stając się jednym z najbardziej znanych polskich raperów. Dlatego dziwi mnie niezmiernie, iż w filmie jest ukazany jak jakiś trochę bardziej utalentowany rookie. Gdzież jego legenda? Nie wybaczę twórcom, że prawie kompletnie olali Kaliber, który wyniósł do sławy Magika. Na dodatek pozostałych członków zespołu ukazali jako antypatycznych i przesadnie luzackich hejterów wyśmiewających ułomności nieudolnie rymującego Rahima. Poza tym "Jesteś bogiem" ma totalnie zaburzoną chronologię, ponieważ wedle mojej wiedzy podpartej wywiadami choćby z Dabem, wszyscy zainteresowani poznali się przed rozpadem K44. Zauważmy, że Rahim sam pojawia się gościnnie na pierwszej płycie Kalibra w kawałku Psychodela, a Fokus zrobił do albumu charakterystyczną czcionkę. Ale przecież nie byłoby to dobre dla dramaturgii filmu, nieprawdaż?
W tle plakat Kalibra 44...
(źródło: http://www.filmweb.pl)
Kolejny zarzut: mam uwierzyć, że jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich raperów ma problem by nagrać płytę? Naprawdę? Wiele wytwórni (choćby SP Records) po sukcesach Kalibra przyjęłaby jego materiał z pocałowaniem rączki. Scena, w której Magik wydaje ostatnie 15 PLN na kilka minut w studiu, ma chyba wywołać u widza współczucie dla tych biednych chłopców z osiedla. No kurwa, jak to byłby Rychu Peja, który reprezentował najprawdziwszą biedę, to bym może uwierzył. Ale PFK? Sprawdźcie ich teksty, a raczej nie znajdziecie wersów, o tym, że nie mieli hajsu na zupkę chińską. Nie rozumiem, czemu twórcy nie postanowili przekonać widza do zespołu samą muzyką i wprowadzili rzewny wątek straszliwej biedy naszych bohaterów. Ma mi być przykro, że Magik nie miał kasy na studio i sępił od Gustawa najnędzniejsze grosze? No kurwa, to mógł ich nie rozjebać na wszystko inne. Przy jego postaci chcę również zwrócić uwagę na ciekawe zjawisko. Po śmierci Magika powstał swoisty kult jego osoby, a jego wyznawcy nie są w stanie przyjąć jakiejkolwiek krytyki ich bóstwa. Po filmie Leszka Dawida mogę stwierdzić, że jego image znacznie ucierpiał (przynajmniej dla mnie). Genialna, choć życiowo nie ogarnięta postać, sępiąca każdy grosz i będąca wyjątkowym chujem dla żony. Z Justyną wiąże się wiele żenujących scen i najtańszych rzewnych zagrywek (m.in. scena z telefonem w kiblu, monitoring czy nagłe przebudzenie nad ranem). Patrząc na całokształt ogromnie nie podobała mi się epizodyczność fabularna oraz tendencyjność poszczególnych postaci. Wielki zarzut mam do twórców za dobór koncertowej publiczności, bo wygląda jak najbardziej tragiczna mieszanka z gimbazy.
źródło: http://www.filmweb.pl
W czasie projekcji starałem się w oceanie chujozy wyłowić jakieś plusy. W zasadzie zapamiętałem tyle dobrych scen, że mogę je policzyć na palcach jednej ręki. Imponujący moment to Magik rymujący Plus i minus na klatce schodowej – to naprawdę robi wrażenie! Niestety, zdecydowana większość filmu nie ma takiej magnetycznej mocy. Podobała mi się także konwersacja Fokusa i Magika rozpoczynająca się od słów "o co Ci chodzi w życiu?" oraz dyskusja na temat Jestem bogiem. Pozytywnie odebrałem również większość scen z Gustawem – swoją drogą kolejna bardzo dobra kreacja Arkadiusza Jakubika. Co do głównych wykonawców to największe brawa należą się oczywiście dla Marcina Kowalczyka wcielającego się w Magika. Chociaż scenariusz nawet w połowie nie wykorzystuje potencjału tej tragicznej postaci to jego odtwórcy należą się mimo wszystko ogromne brawa. Fokus (Tomasz Schuchardt) i Rahim (Dawid Ogrodnik) to dla mnie bezpłciowe i niczym nie wyróżniające się postacie, chociaż bliskie mi osoby mają odmienne zdanie na ten temat. Najbardziej brakowało mi starć charakteru i gorących kłótni między Magikiem i Fokusem. Ich relacje są zdecydowanie zbyt letnie i grzeczne. Wśród ról drugoplanowych warto wyróżnić Przemysława Bluszcza (ojciec Magika), który wyróżnia się na tle bezpłciowych postaci (m.in. Justyny – Katarzyna Wajda). Nie wiem czy nową ambicją Marcina Dorocińskiego jest zagrać w każdym polskim filmie, ale tutaj pojawia się również w epizodzie. W sumie nie wiem po co. Natomiast Kozak (Piotr Nowak) został przerysowany tak bardzo, że jestem gotów poprzeć jego pozew przeciwko twórcom filmu. W „Jesteś bogiem” wygląda niemal jak Mefistofeles polskiego przemysłu fonograficznego, który w zamian za podpisanie kontraktu jest gotów odebrać biednym raperom ich dusze.
źródło: http://www.filmweb.pl
Po ostatniej scenie moja towarzyszka stwierdziła, że nie był to wcale taki zły film i była gotowa wystawić wyższą ocenę niż ja. Szczerze powiedziawszy bardzo trudno mi się zgodzić z jej opinią. Niestety "Jesteś bogiem" nie jest nawet filmem średnim, a buńczuczne slogany o najlepszej produkcji roku wywołują jedynie uśmiech politowania. Do dzieła Leszka Dawida o wiele lepiej pasuje określenie największe rozczarowanie roku albo medialnie napompowany balon, po którego pęknięciu nie pozostaje absolutnie nic. Spojrzenie na powstawanie PFK kaprawym okiem oraz wyraźne ułomności filmu nie pozwalają się cieszyć opowieścią przedstawioną w "Jesteś bogiem". W sumie to nie jest ona nawet specjalnie zajmująca: ot, chłopcy chcą nagrać płytę, ale jakoś im się czasami nie chce, a na dodatek nie mają hajsu. Przez większość filmu miałem w dupie los głównego bohatera, a jego koleżków to już w ogóle, więc nie świadczy to zbyt dobrze o dziele Leszka Dawida. Zdecydowanie nie polecam "Jesteś bogiem" i bardzo cieszę się, że nie poszedłem na film do kina. Pozycja obowiązkowa jedynie dla bezkrytycznych wyznawców kultu Magika.
źródło: http://www.filmweb.pl
Ocena: 4/10.

środa, 1 maja 2013

"John Rambo"

John Rambo był największym herosem kina akcji w dziejach Hollywood, a może nawet całej światowej kinematografii. Piszę w czasie przeszłym, ponieważ w 1987 roku miano najbardziej epickiej maszyny do zabijania wywalczył Michael "Mike" Danton z legendarnego "Deadly Prey". Detronizacja dotychczasowego championa bardzo niekorzystnie wpłynęła na kolejną odsłonę przygód Johna, o czym można się przekonać czytając moją recenzję "Rambo III". Trauma po klęsce musiała być na tyle ogromna, że następna część mogła powstać dopiero po dwóch dekadach. Od dawna spodziewałem się, że w końcu nastąpi kontynuacja. Często zastanawiałem się, gdzie tym razem scenarzyści rzucą Johna Rambo. Po 11 września 2001 roku byłem niemal w 100% przekonany, że w czwartej odsłonie nastąpi powrót do Afganistanu w celu eliminacji największego wroga Wuja Sama. Niestety pod tym względem poniosłem totalną klęskę, a Rambo po raz kolejny znalazł się indochińskiej dżungli. Na dodatek twórcy filmu postanowili znowu wprowadzić kolejne udziwnienie z tytułem i nazwali swoje dzieło po prostu "John Rambo" (podobnie jak w serii "Rocky"). Oczywiście nijak się to ma do tytułów części poprzednich, przez co konsekwencja w nazywaniu kolejnych części pozostaje dalej nieznanym zjawiskiem.
źródło: http://www.impawards.com/2008/rambo.html
Fabuła "Johna Rambo" nie powala na kolana, ale przecież nie o to głównie chodziło w całej serii. Minęło wiele lat od ostatniego boju w Afganistanie. Straszliwie umęczony życiem i wyjątkowo smutny Rambo (Sylvester Stallone) prowadzi marną egzystencję zajmując się łapaniem węży w Tajlandii. W wolnych chwilach były komandos oddaje się kowalstwu i szkutnictwu. Na co dzień John jest również przedstawicielem szkoły filozoficznej Fuck the World, o czym często przypomina widzom. Życie Rambo zmienia się, gdy zgadza się wykorzystać swoją dżonkę do nielegalnego transportu. Grupa misjonarzy z Colorado pragnie bowiem dotrzeć do Birmy (czy też jak wolicie Mjanmy), aby pomóc represjonowanemu ludowi Karenów. Po dostarczeniu na miejsce Amerykanie wpadają w ręce opresyjnego reżimu, a Rambo wraz z grupą profesjonalnych inaczej najemników musi wyruszyć na odsiecz.
Usta wygięte w podkowę przez 90% filmu...
(źródło: http://www.movieweb.com)
Bardzo wiele można zarzucić ostatniemu "Rambo" pod względem fabularnym. Co więcej, w tym przypadku jest straszliwie słabo, chociaż film podejmuje kwestię, którą nikt się nie przejmuje. Wygląda na to, że los birmańskich Karenów nie jest dla nikogo szczególnie interesujący ani wystarczająco medialny. Niemniej wracając do tematu warto przyjrzeć się bezsensom fabuły. Misjonarze z Colorado jadą do Birmy pomagać. Wiece jak? Oczywiście, jest wśród nich jeden wartościowy człowiek (lekarz), ale reszta ekipy jedzie głosić słowo boże w środku birmańskiej dżungli. Na miejscu zwykłego Karena nie posiadałbym się bardziej z radości! Co lepsze w trakcie transportu Rambo ratuje pasażerów od gwałtu i śmierci, aczkolwiek zamiast podziękowań słyszy, iż nie można zabijać rzecznych piratów, bo to złe! Wszyscy powinniśmy być Chrystusami. Profesjonalni najemnicy (m.in. byli członkowie SAS) to banda niemalże retardów, którzy kompletnie nic nie potrafią. Najlepiej świadczy o tym scena, w której po dopłynięciu na miejsce zaczynają się zastanawiać czy zabrali ze sobą materiały wybuchowe. Pro. Poza tym nieliczne (na szczęście!) dialogi są ultra czerstwe, szczególnie , gdy głos mają kochający boga misjonarze. Aby dodatkowo pogorszyć sprawę dorzucono jeszcze kilka żenujących flashbacków z poprzednich części.
źródło: http://www.movieweb.com
Odrębny akapit należy poświęcić przemocy w filmie. W "Johnie Rambo" według danych IMDb ginie 236 osób, co daje imponującą średnią 2.59 zgonu na minutę. Zaprawdę niesamowite! Zaiste piękna jest masakra birmańskiej wioski. Wszyscy mieszkańcy, w tym dzieci, giną masowo na różne sposoby: od pocisków moździerzowych przez bagnety po miotacze płomieni. Wyjątkowo radosny festyn śmierci, który przywołuje równie uroczą eksterminację Wietnamczyków z "Czasu Apokalipsy". Jednakże jeśli myślicie, że ta scena jest esencją filmu to się grubo mylicie. Dopiero finałowa rozwałka oddziału birmańskiej armii dokonana niemal w pojedynkę za pomocą Browninga M2 .50 zamocowanego na jeepie jest wisienką na torcie. Po dotarciu do auta John staje się kimś w rodzaju wirtuoza ciężkiej broni, Mozartem ckmu. Rambo bezlitośnie młóci birmańskich żołdaków jak kombajn zboże. Nie, oni nie umierają normalnie. Trafieni mistrzowsko przez pociski Rambo rozpadają się na kawałki, a czasem nawet eksplodują oblewając dżunglę czerwoną posoką. Tak prekursorskich scen nie widziałem jeszcze w żadnym filmie! Z tego powodu sposób eksterminacji głównego antagonisty może wydawać się rozczarowujący, ale minimalizm nawiązuje do tradycyjnego Rambo. Warto również zauważyć, że John stał się prawdziwym mistrzem łuku. Na ekranie pokazuje takiego skilla, że śmiało mógłby zastąpić Legolasa we "Władcy Pierścieni". Profesjonalne łucznictwo pozwala również przejąć mu dowodzenie nad żałosną bandą najemników, ponieważ powszechnie wiadomo, że o klasie żołnierza świadczy to jak napierdala z łuku. Na tle krwawej jatki bardzo słabo wypada wybuch rdzewiejącego w dżungli Tallboya – piksele rażą po oczach straszliwie.
Retard mercenaries
(źródło: http://www.movieweb.com)
Jaki jest John Rambo w czwartej odsłonie? Otóż jest to milczące uosobienie smutku z ustami wiecznie wygiętymi w podkowę oraz zmęczeniem życiem wyrytym na twarzy. Co ciekawe pod względem fizycznym Sylvester Stallone prezentuje się bardzo dobrze (jak na swój wiek oczywiście), przez co zdecydowanie wybija się tle aktorów kina akcji osiągających jesień życia. Taki Rambo nie jest zły – przyznam, że prawie przekonałem się do tej roli. Byłaby nawet do przyjęcia, gdyby nie reszta filmu i kompletnie nieudani pozostali bohaterowie. W zasadzie poza Johnem jedynymi godnymi uwagi postaciami jest Sarah (Julie Benz znana z "Dextera") oraz w znacznie mniejszym stopniu Lewis (Graham MacTavish). Zarówno Benz jak i MacTavish starają się coś na ekranie pokazać, ale wychodzi to z różnym skutkiem. Jednak doceniam ich postawę, ponieważ zdecydowanie wyróżniają się tle randomowych misjonarzy oraz najemników. O birmańskich siepaczach nawet nie wspomnę, gdyż wszyscy wyglądają tak samo. Wielkim minusem filmu jest brak wyrazistego villaina. Rola głównego czarnego charakteru sprowadza się do bycia rozprutym przez Johna Rambo. Z deczka słabo.
Browning M2 .50 BMG - Święty Graal Johna Rambo
(źródło: http://www.movieweb.com)
"John Rambo" powinien być hołdem dla wielkiego bohatera i godnym zamknięciem serii. Niestety bardzo daleko mu do tej roli. Jednakże mimo bardzo wielu mankamentów nie jest to na szczęście kompletnie tragiczne kino, którego nie da się oglądać. Oczywiście jest to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów serii, ale niestety w swojej ułomności nie stanowi jej godnego zakończenia. John Rambo położył ogromne zasługi dla kina i zasługuje na coś zdecydowanie lepszego. Niemniej ostatnia scena filmu kończy jego historię i wygląda naprawdę przyzwoicie. Ogromnie żałuję, że to dobre ukoronowanie serii znalazło się w tak miernym filmie. Chociaż bardzo bym chciał oceny wyższej dać nie mogę.
"You're dead motherfucker now!"
(źródło: http://www.movieweb.com)
Ocena: 4/10.