Being genius is not enough, it takes courage to
change people's hearts.
Po kompletnie przypałowym pod względem
nagród, aczkolwiek całkiem eleganckim w odbiorze "Wildlife" przechodzę wreszcie
do tradycyjnego cyklu recenzji omawiających tegoroczne produkcje nominowane w
kategorii najlepszy film. W tym roku Akademia wybrała ośmiu kandydatów do
prestiżowej statuetki, a ja pisząc te słowa miałem okazję zapoznać się już z
trzema z tego grona. "Green Book", wyreżyserowany przez Petera Farrelly’ego
(znanego dotychczas raczej z lekkich komedii typu "Głupi i głupszy" czy "Sposób
na blondynkę"), oprócz wspomnianej nominacji został wyróżniony jeszcze w
czterech kategoriach: najlepszy aktor (Viggo Mortensen), najlepszy aktor
drugoplanowy (Mahershala Ali), najlepszy scenariusz oryginalny oraz najlepszy
montaż. W międzyczasie na konto produkcji wpadło też parę innych ważnych
nagród: trzy Złote Globy (najlepszy film, scenariusz i najlepszy aktor
drugoplanowy) oraz jedna BAFTA (Mahershala Ali za najlepszego aktora
drugoplanowego). Użytkownicy IMDb docenili "Green Book" tak bardzo, że wjechał
do ekskluzywnego zestawienia 250 najwyżej ocenionych filmów w serwisie (w
połowie lutego 2019 roku zajmuje 134 miejsce na liście). Mogło się zatem
wydawać, że wszystko jest sztywniutko
i zapowiada się pyszna filmowa uczta! Gwoli wyjaśnienia tytułu wspomnę jeszcze,
że pochodzi z przewodnika The Negro
Motorist Green Book (znanego również jako The Negro Travelers' Green Book), wydawanego w latach 1936-1966. Książka
zawierała informacje oraz wskazówki dla afroamerykańskich kierowców, które
miały pozwolić na uniknięcie kłopotów w trakcie podróży po USA.
Akcja "Green Book" rozgrywa się w 1962 roku. Tony
"Tony Lip" Vallelonga (Viggo Mortensen), wszechstronnie utalentowany
wykidajło, chwilowo pozostaje bez pracy po zamknięciu klubu nocnego na czas
remontu. W trakcie pochłaniania hot-dogów na bezrobociu pojawia się nietypowa
oferta pracy. Tony ma zostać kierowcą i ochroniarzem czarnoskórego pianisty Dr
Dona Shirleya (Mahershala Ali), który wybiera się w kilkutygodniowe tournée po niegościnnych dla
jego braci stanach Głębokiego Południa. I jak to najczęściej bywa w tego
rodzaju opowieściach współpraca kulturalnego i wyedukowanego muzyka z chamskim,
brutalnym osiłkiem nie zapowiada się zbyt owocnie.
Film Petera Farrelly’ego to
naprawdę solidne kino drogi, oparte na prawdziwej historii, a przede wszystkim
poruszające ważny temat społeczny, niemalże skrojone pod Oscara za najlepszy
film (w szczególności jeśli uwzględnimy roszczenia i pretensje czarnoskórej
mniejszości w USA, które dotyczą przemysłu filmowego). Jest to również,
jakkolwiek banalnie to brzmi, dosyć optymistyczna opowieść o przemianie
wzajemnie oddziałujących na siebie bohaterów oraz narodzinach tolerancji i
szacunku. Nie da się ukryć, że twórcy bardzo ładnie, a przede wszystkim
realistycznie, przedstawili codzienne życie nowojorskiej włoskiej rodziny na
początku lat 60-tych XX wieku (co ciekawe do obsady zaangażowano żyjących
członków rodziny głównego bohatera). I chociaż nie jest to żadna ze słynnych Pięciu Rodzin, to jednak ledwie widoczna
obecność mafijnych wpływów objawia się w życiu Tony’ego od czasu do czasu. Wielką
zaletą "Green Book" są także bardzo żywe, a przede wszystkim autentycznie
zabawne, konwersacje między bohaterami (w szczególności w tej kategorii
przodują luźne pogawędki Tony’ego z dr Shirleyem). Film Petera Farrelly’ego
dobrze oddaje również uroki życia na
południu USA, których niemal na każdym kroku mógł zakosztować podróżnik o ciemniejszej karnacji (od zwyczajnej
segregacji przez rasistowską policję po wpierdole od lokalnych rednecków). Niezwykle mocne wrażenie
zrobiła na mnie scena, w której w czasie gdy Tony naprawia auto (swoją drogą
piękny Cadillac DeVille z 1962 roku),
dr Shirley przygląda się morderczej wręcz pracy czarnoskórych rolników na spalonym słońcem polu.
Jednakże wydaje mi się, że
spływające zewsząd pochlebne opinie o "Green Book" wypaczyły zdecydowanie ponad
miarę moje oczekiwania. Odbieram film Petera Farrelly’ego jako troszkę zbyt
ugrzecznioną produkcję, przygotowaną po prostu pod oscarowy triumf. W szczególności
dotyczy to motywu homoseksualizmu jednego z bohaterów, który nie specjalnie
wnosi cokolwiek do fabuły oraz zakończenia filmu, które jest po prostu zbyt
idealne jak dla mnie (w szczególności, jeśli poczytacie w jaki sposób rodzina
dr Shirleya odnosiła się do jego przyjaźni z Tony’m). Poza tym czy twórcy naprawdę karzą nam wierzyć, że tak utalentowany muzyk, wytyczający nowe trendy, nigdy nie słyszał o artystach pokroju Arethy Franklin czy Little Richarda? Niemniej są to moje
bardzo osobiste odczucia, których najbliższe mi osoby zdecydowanie nie
podzielają (z serii pozdro Grażka!). Zdecydowanie warto zwrócić uwagę na dosyć
klasyczną ścieżkę dźwiękową, w szczególności jeśli fortepian jest Waszym
ulubionym instrumentem. Na koniec zostawiam jeszcze prawdziwy hit dotyczący
filmowych lokacji (i patrzcie jak Hollywood kłamie). Chociaż wraz z bohaterami filmu
przemierzamy na ekranie kilka różnych stanów ze zdecydowanie zróżnicowanymi krajobrazami, to tak naprawdę z wyjątkiem scen
rozgrywających się w Carnegie Hall wszystko nakręcono w Luizjanie (tak, nawet
sceny tak bardzo nowojorskie jak dzielnica Tony’ego).
Tak naprawdę w "Green Book" król
jest tylko jeden. Aragorn, syn Arathorna, (lub jak kto woli
Aragurn, syn Arakurwa) Viggo Mortensen powraca w wielkim stylu, niczym
heroina w "Pulp Fiction". Rola Tony’ego jest naprawdę epicka: od zabójczego
akcentu (pamiętacie jeszcze "Eastern Promises"?) przez znaczne przybranie masy po
prekursorskie metody jedzenia posiłków (w szczególności pizzy). Viggo Mortensen
stworzył naprawdę świetną kreację i jedyna rzecz, do której mam zastrzeżenia to
jego mało włoska fizjonomia. Niemniej, oprócz doskonałego warsztatu, aktor
wręcz idealnie współpracował z pozostałymi odtwórcami, generując niezwykłą
chemię. Zdecydowanie przyćmiony przez swojego kolegę Mahershala Ali (miał zdecydowanie mniej materiału źródłowego do przygotowania się do swojej roli niż Mortensen) wypadł
także bardzo dobrze, ale w tym przypadku nie miał szans w pełni zabłysnąć. Mimo to jego dr Shirley to bardzo samotna osoba, świetnie wykształcona, znająca języki, pełna erudycji oraz wyszukanej kultury osobistej, czasem jednak dosyć trudna w kontakcie z powodu lekkiej pogardy dla otoczenia oraz alkoholizmu. Z
bardzo fajnej strony pokazała się także Linda Cardellini, wcielająca się w
Dolores, żonę Tony’ego, postać bardzo ciepłą i bezgranicznie oddaną swojemu
mężowi.
"Green Book" to naprawdę udany
film ze świetnymi dialogami, ładną ścieżką dźwiękową oraz wybitną rolą Viggo Mortensena. Jak dla mnie brakuje trochę efektu wow, ale jeżeli produkcja zbierze
parę Oscarów na tegorocznej gali nie będę wcale zdziwiony.
Ocena: 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz