Ostatnio pojawiły się opinie, iż
na blogu występuje zdecydowanie o wiele za
wiele wulgaryzmów (bluzganie mi
przynosi ulgę; znaczy, że jestem chamem?), a co poniektóre czytelniczki
poczuły się nawet głęboko urażone
przekleństwami. W związku z tym postanowiłem udowodnić, że oprócz bycia wysublimowanym chamem, potrafię również
pisać elokwentnie nie posługując się rynsztokowymi zwrotami, tak
charakterystycznymi choćby dla prozy Charlesa Bukowskiego (Hank na wiecznym propsie!). W tymże zaszczytnym celu na
warsztacie wylądował debiut reżyserski i scenopisarski Ryana Goslinga, czyli
podobno wywołujące skrajne emocje "Lost River". Z pewnością znajdą się ludzie,
którzy uznają debiutancki film za niezaprzeczalne arcydzieło, niemniej obecne
oceny (IMDb – 5.8; Metascore 42/100) wykazują raczej odwrotną tendencję. Na
pozór wydawałoby się, że jest to typowe hate
it or love it, ale rzut okiem na rozkład not IMDb rozwiewa wszelkie
wątpliwości: wyraźnie zaznacza się zdecydowana dominacja not 6/10 oraz 7/10.
Ale porzućmy już suche statystyki i przejdźmy do meritum!
źródło: http://www.impawards.com |
Napisać, że "Lost River" ma
fabułę to tak jakby stwierdzić, iż jakakolwiek polska drużyna piłkarska jest
gotowa na granie w Lidze Mistrzów. Raczej nadużycie, no ale zawsze możemy spróbować.
Billy (Christina Hendricks – znana sami wiecie z czego), samotna matka
wychowująca dwójkę dzieci, zamieszkuje prowincjonalne amerykańskie miasteczko.
W zasadzie jest to kolejne nadużycie, ponieważ zostało tam jedynie kilka rodzin,
które marzą o opuszczeniu tegoż przygnębiającego miejsca. Niestety nasza
bohaterka uległa pokusie zaciągnięcia łatwego kredytu (pamiętajmy, że od właśnie
takich drobnostek zaczął się ostatni światowy kryzys gospodarczy), a obecnie,
pozostając bez pracy, nie ma możliwości spłaty rat, przez co utrata domostwa
nabiera coraz bardziej realnych kształtów. O ile młodszy syn z powodu swojej
małoletniości wykazuje dla tej kwestii niewielką atencję, o tyle Bones (Iain de
Caestecker) hardo bierze się do roboty próbując podreperować rodzinny budżet
zbieraniem miedzi. Niestety wskutek nieporozumień w trakcie redystrybucji tego
cennego surowca popada w konflikt z Bullym (Matt Smith), miejscowym baronem
surowców wtórnych. Aby dodatkowo skomplikować sytuację Billy nawiązuje
dwuznaczną relację z Davem (Ben Mendelsohn), pracownikiem banku zajmującym się
nie spłacanymi kredytami.
źródło: http://lostrivermovie.com/ |
Szczątkowa fabuła to jedna z
charakterystycznych cech kategorii mystery.
Niemniej relatywnie niewielka ilość ekranowych wydarzeń sprawia, że nie
trwające nawet dwóch godzin "Lost River" dłuży się ponad miarę. Wielokrotnie
sprawdzając postęp filmu nie mogłem uwierzyć, że minęło dopiero 40 minut –
byłem szczerze przekonany, że od rozpoczęcia projekcji upłynęła cała wieczność,
a wokół powstawały i upadały cywilizacje. Jest to dziwny przypadek, ponieważ
produkcji Goslinga raczej trudno zarzucić monotonię. Niemniej w jakiś
niewyjaśniony sposób rozwlekłość "Lost River" zagina czasoprzestrzeń. Film nie
wywołuje uczucia znudzenia, ponieważ reżyser bardzo umiejętnie podkreślił aurę
tajemniczości. Znakomite, często prawdziwie piękne, zdjęcia (m.in. droga
prowadząca do jeziora) przy akompaniamencie niepokojącej muzyki robią naprawdę
dobrą robotę. Dodatkowe wrażenie wywiera doskonale dobrana scenografia.
Opuszczone i niezwykle przygnębiające przedmieścia Detroit (już po pierwszych
scenach zgadłem, gdzie kręcono film) znakomicie spełniają się jako fikcyjne
Lost River. Co prawda z żalem patrzy się na obecny wygląd tego miasta,
aczkolwiek w tym spektakularnym upadku jest coś fascynującego.
źródło: http://lostrivermovie.com/ |
Oczywiście nie każdy twórca,
który bierze się za tego rodzaju produkcje, staje się od razu Davidem Lynchem. Ryan
Gosling nakręcił raczej solidny film, aczkolwiek trudno doszukiwać się w nim
arcydzieła. Generalnie szczątkowy scenariusz pozostawia wiele do życzenia, a
wiele ekranowych wydarzeń wydaje się po prostu dziwacznymi. Najlepsze przykłady
to Dave organizujący w każdym mieście
specyficzny klub (nie wspominam już o plastikowych kokonach i tym podobnych
wynalazkach) oraz srogie kary wymierzane przez Bully’ego. Jeśli potraktować "Lost River" jako wgląd w psychikę Goslinga to trudno nie odnieść wrażenia, że
ma dosyć nietypową wyobraźnię oraz pokręcone poczucie humoru. Nie sposób
odmówić reżyserowi spójnej wizji oraz umiejętności budowania intrygującego
klimatu, aczkolwiek te dwa czynniki nie wystarczają, aby uznać "Lost River" za
dzieło wybitne. Bowiem, gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, trudno było
mi wyciągnąć jakieś głębsze treści z "Lost River". W zasadzie zakończenie nie
do końca jest w moim guście, aczkolwiek doskonale sprawdza się w tej baśniowej
konwencji. Nie jest to oczywiście baśń w stylu Disneya, lecz oniryczna,
brutalna oraz momentami wyjątkowo dziwaczna opowieść osadzona w przygnębiającej krainie.
źródło: http://lostrivermovie.com/ |
Nie da się ukryć, że Ryanowi
Goslingowi udało się zebrać całkiem fajną obsadę jak na reżyserski debiut –
wielu początkujących twórców z pewnością może mu pozazdrościć. Co więcej, ta
klawa ekipa w większości wypada bardzo fajnie. Christina Hendricks w roli
samotnej matki poradziła sobie bardzo dobrze i pozostaje jednie ubolewać, że
nie otrzymaliśmy szansy obejrzenia jej wdzięków w pełnej krasie. Eva Mendes
(Cat), Saoirse Ronan (Rat) oraz Ian De Caestecker są w porządku, aczkolwiek w
mojej opinii Bones mógłby dysponować więcej niż jednym wyrazem twarzy (niestety
z powodu limitów, które na siebie nałożyłem na początku recenzji nie mogę użyć
słowa, które najtrafniej opisywałoby mimikę tego bohatera). W przypadku "Lost
River" o wiele ciekawiej wyglądają jednakże postacie, powiedzmy, negatywne.
Rola Bully’ego w wykonaniu Matta Smitha (Doctor Who!) to totalne zaskoczenie,
postać niemal ze świata Mad Maxa. Jednakże film zdecydowanie kradnie Ben
Mendelsohn, który nie tylko gra, ale także tańczy, a nawet śpiewa. Po prosto człowiek-orkiestra!
źródło: http://lostrivermovie.com/ |
"Lost River" zaliczam do filmów,
które powinno się obejrzeć, aby wyrobić sobie własny pogląd. Percepcja
reżyserskiego debiutu Ryana Goslinga może być bowiem skrajnie różna. Niemniej
moim zdaniem mimo niezaprzeczalnych zalet (klimat, zdjęcia, aktorstwo),
całokształt zdecydowanie nie zasługuje na status arcydzieła. W filmie
zdecydowanie brakuje głębszej treści albo po prostu mam tyle ograniczony zakres
poznania, iż nie jestem w stanie jej dostrzec. Najlepiej przekonajcie się zresztą sami.
źródło: http://lostrivermovie.com/ |
Ocena: 6/10.